Romantykom niełatwo jest zawsze i wszędzie, a romantyczna miłość to nieodmiennie zakazany owoc, pozbawiony szans na dojrzenie w pełni. I nie dość, że nigdy nie dojrzewa, to jeszcze cierpki jego
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
Facebook
X
Udostępnij
Skopiuj link
Bądź na bieżąco
Romantykom niełatwo jest zawsze i wszędzie, a romantyczna miłość to nieodmiennie zakazany owoc, pozbawiony szans na dojrzenie w pełni. I nie dość, że nigdy nie dojrzewa, to jeszcze cierpki jego smak. Zawsze i wszędzie.
O ostrzu jej noża przekonał się także niejaki Jay Gatsby, niegdysiejszy pauper, który łutem szczęścia oraz za sprawą własnej (choć może nie do końca legalnej) inwencji dorobił się majątku, trafiając w końcu na salony i usta wszystkich zainteresowanych losem nowojorskiej elity czasów jazzu i prohibicji. Historia tej enigmatycznej persony, powołanej do życia piórem F. Scotta Fitzgeralda, to znakomity filmowy nośnik (kilka dotychczasowych ekranizacji, m.in. z 1926 i 1974 roku), o czym tym razem zaświadcza Baz Luhrmann.
A zaświadcza po swojemu. Adaptacja "Wielkiego Gatsby'ego" w ujęciu Australijczyka jest bowiem niczym niezwalniająca tempa lustrzana kula, odbijająca w dyskotece wszystkie światła i łuny. Ryk muzyki, bogactwo kolorów, "fantazyjne ciuchy", w połączeniu z rozbuchaną stylistyką, dają w efekcie oślepiający swym blaskiem spektakl, którego każdy akt uchwycono jakby w osobnym, niezwykle teatralnym kadrze. Zdawać by się mogło, że bizantyjski przepych, który łudząco przypomina ten z "Moulin Rouge!", w przejaskrawiony (także sensu stricto) sposób oddaje ducha wielkomiejskiego życia za oceanem w latach dwudziestych XX wieku, jego niewydolność i nieskończoność zarazem – ciągłą gonitwę do utraty tchu. Ale taka jest przecież i powieść – elegancka, lecz jednocześnie szybka w swej narracji, jakby sama nie nadążała za dynamizmem kreślonych przez siebie epizodów. Opis energicznej mobilności bohaterów jej podmiot przeplata momentami z własnymi, spowalniającymi bieg historii spostrzeżeniami, z tą różnicą, że miast czytelnikowi, Nick Carraway (Tobey Maguire) swoje przeżycia ze Wschodu prezentuje sędziwemu doktorowi, mającemu przywrócić pacjentowi równowagę, którą ten utracił właśnie z ich powodu. Moralne wykolejenie poznawanych co rusz w Nowym Jorku i okolicach osobistości, flirt strażników sprawiedliwości z półświatkiem oraz wielka, niespełniona miłość w scenerii zaraźliwej degrengolady okazały się być ponad wątłe siły pochodzącego z zamożnego domu, lecz w istocie skromnego "młodego człowieka", nienadążającego za nową, metropolitalną obyczajowością. Choć owa miłość utkwiła mu w pamięci na zawsze.
Bo to właśnie melodramatyczne uczucie Gatsby'ego do Daisy jest meritum i książki, i filmu. Więź łączącą dwoje rozdzielonych wojną kochanków, którzy po latach spotykają się ponownie, Baz Luhrmann – wzorem Francisa Scotta – nakreślił z intensywnością i pietyzmem, akcentując ją jako motyw przewodni, stanowiący spoiwo wszystkich pozostałych wątków.
Intensywne i niezwykle sugestywne jest też aktorstwo głównych bohaterów. Leonardo DiCaprio i Carey Mulligan jako para niemogąca stłumić szalonego porywu własnych serc, a także niewierny i władczy zarazem mąż skrycie zakochanej, Tom (Joel Edgerton), oraz przyjaciółka Buchananów, Jordan Baker (Elizabeth Debicki), przesycili swoje postaci ekspresją i wigorem godnymi artystów estradowych, dzięki czemu odbiór wiążących ich zależności i percepcja świata przedstawionego w ogóle są klarowniejsze, wzmagają przekaz utworu literackiego.
Pomimo natłoku wizualnych chwytów, które z powodzeniem mogłyby rozproszyć uwagę, reżyser nie rozminął się zatem z fabularnym trzonem powieści Fitzgeralda, przenosząc go na ekran zaskakująco wiernie. Bo, abstrahując od oryginalnej konwencji obrazu, podobnie jak w "Romeo i Julii" uwspółcześniającej klasyczny pierwowzór, tyle że tym razem jedynie połowicznie (patrz: ścieżka dźwiękowa), jego treść zachowano z imponującą dbałością o szczegóły, a znaczną część dialogów nieomal żywcem wyrwano z kart książki. Luhrmann ukłonił się więc pokornie autorowi, od siebie dodając jedynie szczyptę jakże charakterystycznej scenicznej ekstrawagancji, która z pewnością nie zagłusza wydźwięku słów amerykańskiego pisarza. Co najwyżej potęguje.