Siedemnaście lat minęło i z wyrazistego reżysera pozostała już tylko autoparodia. Skończyła się też kreatywność, więc Smarzowski postanowił przerobić świetnego "Demona" świętej pamięci Marcina
Siedemnaście lat minęło i z wyrazistego reżysera pozostała już tylko autoparodia. Skończyła się też kreatywność, więc Smarzowski postanowił przerobić świetnego "Demona" świętej pamięci Marcina Wrony. Tylko tam, gdzie w pierwowzorze na współczesnym polskim weselu po kątach sali kręciło się echo antysemickich grzechów przeszłości, tu w 2021 roku do szampańskiej zabawy wjeżdżają żołnierze faszystowscy pod rękę z komunistami, dzikie bandy antysemickich do szpiku kości Polaków oraz oczywiście dziesiątki bestialsko zmasakrowanych, Bogu ducha winnych, biednych przedstawicieli narodu Semickiego. Umiar nikomu nie jest potrzebny.
W "Weselu" a.d. 2021 subtelność została bezceremonialnie wyrzucona za drzwi na długo przed napisami początkowymi. Kiedyś, by zasugerować iż niektórzy Polacy mają sympatie nazistowskie, Smarzowski dałby swojemu bohaterowi małą swastyczkę w trudno dostępnym miejscu pod ramieniem. Dzisiaj ten sam reżyser wali narodowcom wielką swastę na całe plecy, jasno deklarując sympatię i pokazując, kto jest dobry, a kto zły. Bohaterów nakreślono obleśnie grubą kreską i to piszczącym markerem. Gdzie w oryginalnym weselu panna młoda zdradzała Bartka Topę z (ówcześnie) młodym Stuhrem, wiadomo było, jakie są ku temu powody oraz całość miała swój wydźwięk emocjonalny, zbudowany wcześniejszymi scenami. Gdy w nowej wersji dochodzi do podobnej sytuacji, jest to już jedynie pusty, nielogiczny i niezasłużony gag, celujący w tani poklask, mający pchnąć bohaterkę we właściwą moralnie stronę.
Całą fabułę można zresztą streścić jako "stereotypy - ekranizacja ostateczna". Gdzie oczywiście najczarniejszy charakter to paskudny kapitalista, który zrujnował lokalną społeczność swoim wyzyskującym ludzi biznesem i nawet Ukraińcy nie są dla niego dostatecznie tanią siłą roboczą, więc musi sięgać po Azjatów. Cała parabola współczesnego polskiego wesela do rzezi żydowskich z Drugiej Wojny Światowej może śmiało kandydować jako najbardziej nietrafiony zabieg narracyjny rodzimego kina XXI wieku, zaraz obok przypowieści o synu marnotrawnym w "Pętli". Choć pytanie brzmi, czy jeszcze idiotyczniej nie wypada stawianie obok siebie obrazków z rzeźni i dołów z martwymi semitami? W świecie Smarzowskiego rodacy podczas zabawy weselnej dają przede wszystkim upust ekstremalnej ksenofobii, bluzgając już nie tylko Żydów, ale też oczywiście Czarnych i Homoseksualistów. Reżyser potrafi w pięć sekund upchnąć kibicowską przyśpiewkę, która po kolei obraża wszystkie wyżej wymienione grupy. Robi wrażenie.
Podczas tego festiwalu nieskończonej nienawiści narodowej najbardziej zaskakuje, że nie oberwało się Cyganom. Zgodnie ze współczesnym trendem nie brakuje natomiast bezrefleksyjnej jazdy po kościele katolickim, więc wielbiciele "Kleru" zostaną usatysfakcjonowani. "Wesele" stworzono z jasno określoną od pierwszej minuty tezą i w celu umocnienia wiadomej narracji, gasząc przy tym wszelkie dyskusje, rozpalając jedynie podziały w narodzie. Bohaterowie obrazu nie przechodzą żadnej przemiany i nad niczym się nie zastanawiają, dając jasny przykład widzom.
Choć technicznie to ładny film. Spora ilość statystów robi wrażenie, a elegancko oświetlone kadry przykuwają wzrok. Jednakże finalnie strona techniczna popada w parodię, powtarzając do zamęczenia chwyty ograne już w "Zapomniane zbrodnie na Wołyniu (2009)Zapomniane zbrodnie na Wołyniu (2009)Wołyniu" czy "Domie złym". Niczym wieśniacy bluzgający na Mela Brooksa w czołówce "Facetów w rajtuzach", tak temu reżyserowi też powinno się już zakazać podpalania budynków tylko po to, by stawiać przed nimi obojętnych na płomienie w tle, umęczonych przygniatającą rzeczywistością degeneratów.
Co ciekawe właśnie w tym ogniu i na naszych oczach Wojtek Smarzowski zostaje Patrykiem Vegą. Nawet jeśli stoją po przeciwnych stronach barykady, ten drugi to katol, a pierwszy to lewak (i trochę bardziej utalentowany), tak obaj kręcenie filmów obecnie pojmują jako bezsensowne epatowanie "mocnymi" scenami bez ładu i składu. Nikt z nich nie próbuje już analizować odcieni szarości lub rozgrzeszać grup, z którymi nie sympatyzują. Sztuka została zamieniona na kinową publicystykę i ślepe schlebianie gustom jednej ze stron w wojnie polsko-polskiej. Może ktoś kiedyś spojrzy na obecną rzeczywistość z dystansem czy też dozą refleksji, a to tego czasu grunt by wszystko nie poszło w diabły.