Kamera podąża krok w krok za Victorią, podgląda zarówno niebezpieczną, szczeniacką "przygodę", jak i jej tragiczne konsekwencje. Niewiele jednak w tym zabiegu efekciarstwa, jeszcze mniej
Twarz tytułowej bohaterki wyławiamy z tłumu na klubowej imprezie. Dziewczyna buja się do rytmu bezdusznej, pełnej przesterów i ośmiobitowych sampli muzyki elektronicznej. Kamera krąży wokół niej, skupia się na ekstatycznym tańcu, wychwytuje każdy grymas. Od tej pory operator nie spuści już z Victorii (Laia Costa) oczu. Dosłownie, gdyż film Sebastiana Schippera nakręcony jest w czasie rzeczywistym, w jednym, ponaddwugodzinnym ujęciu.
Po opuszczeniu klubu Victoria poznaje na ulicy trzech berlińczyków. Jako że rozmowa się klei, a pomiędzy dziewczyną i wygadanym Sonne (Frederick Lau) zaczyna iskrzyć, impreza szybko przenosi się na dach pobliskiego budynku. Tam dowiadujemy się, że jeden z mężczyzn opuścił właśnie mury więzienia i wciąż ma dług wdzięczności wobec dawnego kumpla spod celi, gangstera Andiego (Andre Hennicke). Jak nietrudno się domyślić, spotkanie z Andim okaże się dla bohaterów punktem bez powrotu.
Kamera podąża krok w krok za Victorią, podgląda zarówno niebezpieczną, szczeniacką "przygodę", jak i jej tragiczne konsekwencje. Niewiele jednak w tym zabiegu efekciarstwa, jeszcze mniej artystycznego pozerstwa. Ruch kamery jest tak płynny, ekonomia przekazu na tyle istotna, a wydarzenia na tyle dramatyczne, że środek ciężkości zostaje przeniesiony na samą akcję: dynamiczną, świetnie udramatyzowaną, rozpisaną na wyraźne punkty węzłowe. Oprócz pomysłu, by nakręcić film w jednym ujęciu, mamy tu również inny zabieg, mówiący być może jeszcze więcej o reżyserskiej strategii Schippera. "Victoria" powstała na bazie zaledwie dwunastostronicowego scenariusza i opiera się w dużej mierze na talencie, wrażliwości oraz inteligencji samych aktorów. Specyficzny rytm filmu – wyznaczany zarówno przez banalne rozmowy o niebie i chlebie, jak i mocne zderzenia postaw i charakterów – to głównie ich zasługa. Świetna jest zwłaszcza Costa, która ma wdzięk, charyzmę, improwizuje z polotem i bez trudu pokazuje ewolucję bohaterki na przestrzeni zaledwie dwóch godzin.
Decydując się na wybór tak ekstremalnej metody narracyjnej, Schipper sporo ryzykował. W najgorszym wypadku mielibyśmy do czynienia z nieznośnym, pretensjonalnym snujem przebranym w szatki thrillera. Ale nawet sukces łatwo byłoby zbagatelizować, mówiąc o ciekawym formalnym eksperymencie i sztuce dla sztuki. "Victoria" to na szczęście coś więcej: eksperyment, którego przedmiotem są bohaterowie, a nie forma filmowa, udana próba rozmontowania gatunkowego wzorca i ułożenia go na nowo. Thriller, w którym droga bohaterów ku przepaści i konfrontacja ze złem w całej jego banalności, relacjonowane są na żywo.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu