Moda na kręcenie horrorów w konwencji paradokumentalnej nie przemija. Ścieżką wyznaczoną przez "Blair Witch Project" i "[REC]" podążała amerykańska "Kwarantanna", "Paranormal Activity" czy
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
Moda na kręcenie horrorów w konwencji paradokumentalnej nie przemija. Ścieżką wyznaczoną przez "Blair Witch Project" i "[REC]" podążała amerykańska "Kwarantanna", "Paranormal Activity" czy zrealizowany niedawno "The Tunnel". Nawet mistrz horroru, G. Romero, dał się skusić na ten sposób przedstawiania wydarzeń w swoim "Diary of the Dead". "Grave Encounters" jest kolejnym filmem, który chętnie wykorzystuje ten patent, by jeszcze bardziej przerazić widza. Czy jednak obraz ten, stworzony przez bliżej nieznanych The Vicious Brothers, jest chociaż w połowie tak dobry, jak dzieło duetu Balagueró-Plaza?
Fabuła "Grave Encounters" wydaje się sztampowa. Oto ekipa telewizyjna ma zamiar spędzić noc w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym, by zarejestrować zjawiska paranormalne, które rzekomo mają tam miejsce. Realizowany przez nią program (noszący wdzięczny tytuł "Grave Encounters") w założeniu bazuje nie tyle na rzeczywistej obserwacji mocy nadprzyrodzonych, ile na odpowiednich ujęciach, muzyce i relacjach przekupionych "naocznych świadków". Kiedy jednak pięcioosobowy zespół zostaje w końcu zamknięty od zewnątrz i pozostawiony sam sobie, wkoło zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Początkowy sceptycyzm członków ekipy mija, radosna atmosfera pryska, a groza zaczyna dominować nad rozsądkiem i limituje zdolność racjonalnego osądu. Nie zabraknie duchów, tajemniczych odgłosów, wirujących kompasów i anomalii czasowych.
Prima facie wydaje się, że "Grave Encounters" to dzieło ze wszech miar wtórne. Motyw uwięzionej ekipy telewizyjnej przywodzi na myśl wspomniany wcześniej The Tunnel (zwłaszcza samo otwarcie, które jest niemal identyczne). Żywy budynek pochłaniający ludzi jest natomiast inspiracją zaczerpniętą z "Czerwonej róży". Sposób kręcenia również nie jest nowatorski. Patenty na przestraszenie widza to kompilacja tego, co można już było oglądać w innych produkcjach tego typu (na przykład wywiady ze świadkami przywodzą na myśl "Blair Witch Project"). Ale mimo całej tej wtórności "Grave Encounters" tchnie świeżością, a przy tym naprawdę straszy.
Przede wszystkim plusem obrazu jest klimat. Swoje robi zarówno specyficzna lokacja (metalowe łóżka, przewrócone wózki inwalidzkie, okrwawiona wanna, ściany pokoju zabazgrane przez szaleńca, a nawet puste pomieszczenia), jak i poczucie odcięcia od świata oraz przejmujące wrażenie zagubienia. Brak upragnionego wschodu słońca czy wariujące zegarki wzmagają jedynie poczucie dezorientacji, prowadząc ostatecznie do paniki. Znikający po kolei młodzi ludzie, brak możliwości wyjścia i konieczność rezygnacji ze zdrowego rozsądku każą zdać się na instynkt ucieczki, która w tej sytuacji nie jest możliwa.
Zważyć również trzeba, że twórcy umiejętnie dozują atmosferę. Z początku szpital wydaje się straszny jedynie z powodu lęków samych filmowców. W każdej kolejnej minucie siły nadprzyrodzone manifestują się jednak z coraz większą mocą. W efekcie pod koniec filmu widz boi się tego, czego jeszcze nie zobaczył. W scenariuszu nie przewidziano miejsca na ani jedną lżejszą scenę, tak więc czeka nas dziewięćdziesiąt minut ciągłego, niczym niezmąconego napięcia.
Arsenał strachu również jest dobrany precyzyjnie. Widza straszą zarówno rzeczy subtelne – na przykład okno, które otwiera się samo, jak i wykrzywione, upiorne twarze o czarnych oczach czy wreszcie ręce wyrastające z sufitu, które próbują porwać bohaterów. Wydarzenia te sfilmowane są kamerą "z ręki" i urządzeniami umieszczonymi na statywach. Te ostatnie, rejestrując wszystko bez ruchu, wzmagają jedynie uczucie strachu poprzez swój zimny obiektywizm.
Niemniej, film nie jest pozbawiony wad. Nie każdy zapewne będzie w stanie uwierzyć, że prezentowane sytuacje wydarzyły się naprawdę, a w mojej ocenie jest to klucz do tego, by "Grave Encounters" mógł wciągnąć. Niektórzy mogą być również rozczarowani zakończeniem, które niewiele wyjaśnia. Inna sprawa, że scen, które mogą budzić uzasadnione wątpliwości co do logiki wydarzeń jest w filmie więcej. Z drugiej strony całkiem dobrze prezentuje się aktorstwo, które uwiarygadnia cały przekaz i pozwala przymknąć oko na niedociągnięcia. O ile nieco sztucznego Merwina Mondesira ogląda się nie najlepiej, o tyle grający prezentera Sean Rogerson, ze swoją manierą showmana do ostatniej sceny, pasuje do całego obrazu idealnie.
Podsumowując, "Grave Encounters" to kawał dobrego kina grozy. Mimo że opiera się w wielu miejscach na schematach wypracowanych przez konkurencję, robi to w sposób na tyle dobry, że widz po seansie nie powinien czuć się zawiedziony. Oglądany w odpowiednich warunkach zapewnia naprawdę mocne wrażenia.