Sceny akcji idą tu w dziesiątki, lecz większość to rewia wątpliwej jakości efektów komputerowych. Bohaterowie trajkoczą jak najęci o rodzinie i spuściźnie przeszłych pokoleń, lecz koniec końców i
Jakie czasy, taka Lara Croft. Angelina Jolie ustępuje miejsca Alicii Vikander, zaś kładąca pokotem zastępy wrogów superbohaterka przekazuje pałeczkę dziewczynie w bojówkach i z workiem kompleksów na plecach. Rzeczona zmiana, podyktowana w dużej mierze charakterem cyfrowego oryginału, służy filmowi mniej więcej do pierwszego wystrzelonego pocisku; to jest do momentu, w którym opowieść inicjacyjna zaczyna uginać się pod ciężarem rozbuchanego widowiska.
O tym, że Lara wraz z nowym ciałem zyskała nową duszę, dowiadujemy się już z ekspozycji, zdecydowanie najlepszej partii filmu. Najpierw widzimy dziewczynę na ringu bokserskim, gdzie zbiera baty od swojej sparingpartnerki. Później – na ulicach Londynu, gdy z przytroczonym do rowerowego siodełka lisim ogonem ucieka przed watahą nabuzowanych facetów. W obydwu przypadkach Lara jasno określa swoje uzależnienie od adrenaliny, za każdym razem kończy także poobijana, co wydaje się adekwatną ceną za brawurę. Ten motyw będzie w filmie powracał i powie nam o bohaterce w zasadzie wszystko, co powinniśmy wiedzieć: podobnie jak w przypadku wielu ikon Kina Nowej Przygody, Lara Croft roku pańskiego 2018 balansuje na granicy odwagi i głupoty, kalkulowanego ryzyka i czystego szaleństwa.
Świetnie obsadzona Vikander oddaje te paradoksy bez trudu. Jest jednocześnie wrażliwa i bezwzględna, zdeterminowana i bezradna. Kamera prześlizguje się po wyrzeźbionym na siłowni ciele aktorki, lecz bardziej niż na eksponowaniu seksapilu, operatorowi zależy na podkreślaniu jej atletycznej sprawności (łączy to zresztą "Tomb Raidera" z utrzymaną w podobnym kluczu estetycznym "Wonder Woman"). Ilekroć dziewczyna bierze się za bary z rosłymi zbirami albo daje nogę przed grupą pościgową, film eksploduje kinetyczną energią. Dla tych, którzy gry omijali szerokiem łukiem, a przed oczami wciąż mają twarz Angeliny Jolie, będzie to spore zaskoczenie: Lara krwawi, poci się i kiepsko znosi czołowe zderzenie z sosną.
Niestety, panna Croft jest również poważną postacią osadzoną w niepoważnym świecie. Scenarzyści filmu podążają wiernie za tekstem autorstwa Rhianny Pratchett (z tych Prachettów) i wysyłają Larę na bezludną wyspę, gdzie czekają już źli ludzie z bronią maszynową oraz japońska bogini śmierci. Fakt, że w ogóle wprowadzają zmiany, jest oczywiście chwalebny – w końcu bezrefleksyjne przekładanie scenariusza gry to zazwyczaj strzał w stopę. Szkoda tylko, że nie usprawiedliwia generalnej fuszerki. Drugoplanowe postacie to jakieś cienie we mgle, kolejne zwroty akcji widać z kilometra, z kolei relację Lary z ojcem napisano tak, jakby kogoś obchodziła. Po pierwsze, jest ona absurdalnym zaprzeczeniem "inicjacyjnego" wydźwięku całej historii. Po drugie, kanon fabularny serii "Tomb Raider" nie został wyryty w kamieniu, toteż w ogóle nie była potrzebna.
Sceny akcji idą tu w dziesiątki, lecz większość to rewia wątpliwej jakości efektów komputerowych. Bohaterowie trajkoczą jak najęci o rodzinie i spuściźnie przeszłych pokoleń, lecz koniec końców i tak chodzi o to, kto podskoczy wyżej, pobiegnie szybciej i uderzy mocniej. Z kolei Lara – postać, która po ponad dwudziestu latach z erotycznego fantazmatu zamieniła się w bohaterkę z krwi i kości – wydaje się większa niż sam film. I chociaż można dostrzec w tym dobry omen na przyszłość, zaś z samego seansu czerpać trochę frajdy, to umówmy się: ktoś tutaj zasłużył na więcej.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu