O ile w produkcjach typu "Kac Wawa" czy "Smoleńsk" złe rzeczy co jakiś czas zwalają widza z nóg, tak w "The Room" przytłaczające wręcz nagromadzenie scenariuszowych absurdów, reżyserii
Uczciwy kinoman oprócz uznanych arcydzieł i klasyków kina powinien znać także te produkcje, po których obejrzeniu krytycy wyrywają sobie włosy z głowy, przyrównując je do nowotworu złośliwego. Sztandarowym wręcz przykładem takich dzieł są m. in. polskie, nieśmieszne komedyjki, a ostatnio także propagandowe "dramaciki", pozwalające na sprawdzenie głębokości dna kinematograficznej żenady. Kiedy jednak wydaje nam się, że obejrzeliśmy najgorszy film wszech czasów w postaci polskiej produkcji, oznacza to, że nie mamy pojęcia o istnieniu projektu artystycznego niejakiego Tommy'ego Wiseau pt. "The Room".
Klasyczna recenzja powinna zawierać zarys fabularny filmu. Każdy jednak, kto oglądał to dzieło wie, że próba jego opisywania na serio, może w pewien sposób ośmieszyć recenzenta. Fabuła w "The Room" praktycznie nie istnieje, a jej logiczne, przyczynowo - skutkowe streszczenie odbiera filmowi jego najważniejszy „walor” - totalny chaos, pozwalający niemal myśleć, że Wiseau przy pisaniu scenariusza wspomagał się niedozwolonymi substancjami psychoaktywnymi.
Główną (nazwijmy ją umownie) oś fabularną stanowią tu namnożone na potęgę, w sposób zupełnie przypadkowy, absurdalne zdarzenia. Wątki z pozoru ważne, zostają w dalszej części kompletnie pomijane (śmiertelna choroba matki głównego bohatera) zaś naiwna intryga w kuriozalny sposób rozwiązywana. Postaci w filmie pojawiają się w zupełnie niezrozumiałym momencie, wychodząc zazwyczaj z tajemniczych drzwi na dachu budynku. Brak ekspozycji najważniejszych bohaterów sprawia, że czujemy się jak w świecie wykreowanym przez pijanego Davida Lyncha, namnażającego w nieskończoność postaci typu Mistery Man z "Zagubionej autostrady".
Reżyseria w "The Room" to kolejny element, nadający się do filmoznawczych dysput. Sceny rodem z tanich zapychaczy antenowych, zwanych umownie erotykami, puszczanych po 23 na stacjach ze znikomą oglądalnością, to nie tylko koncert złego montażu, ale przede wszystkim popis fatalnie zsynchronizowanych „odgłosów miłości”. Dzieło Wiseauto jednak przede wszystkim popis aktorski. Półamatorzy, którzy nie mieliby szans nawet w castingu do szkolnych jasełek, to i tak nic w porównaniu z głównym bohaterem. Jego gra aktorska w połączeniu z tekstami, które wypowiada oraz ich kontekstem to prawdziwa bomba jądrowa beztalencia.
Zdaję sobie sprawę, że trudno jest trzymać równy poziom przez cały film, będąc zarówno jego reżyserem, jak i odtwórcą głównej roli (wiedzą o tym doskonale Charlie Chaplin, Woody Allen czy Mel Gibson). Tommy'emu Wiseau ta sztuka się jednak udała. Producent, reżyser, scenarzysta, stwórca tego wybitnego dzieła, co niebywałe, utrzymuje przez cały film jednakowy poziom. O ile w produkcjach typu "Kac Wawa" czy "Smoleńsk" złe rzeczy co jakiś czas zwalają widza z nóg, tak w "The Room" przytłaczające wręcz nagromadzenie scenariuszowych absurdów, reżyserii specjalnej troski i koszmarnego aktorstwa jest tak duże, że o każdej poszczególnej scenie można by pisać pracę doktorską pt. "Jak nie kręcić filmów". Każda scena nie tyle dostarcza masochistycznej radości z poszukiwania coraz to nowych monstrualnych nieścisłości, co dezorientuje, wymuszając konieczność skupienia uwagi tylko na wybranych elementach tej katastrofalnej kompozycji.
Pozafilmowe ciekawostki tylko dopełniają dzieła. Twórca, który popełnił ten film twierdzi, że inspiracją do jego stworzenia był "Obywatel Kane" i "Buntownik bez powodu". Myślę, że James Dean z pewnością doceniłby zaangażowanie, z jakim Wiseau wykrzykuje słynne "You're tearing me apart", które obok "cip, cip, cip" i charakterystycznego śmiechu głównego bohatera, stanowią jego znaki rozpoznawcze.
Jak mawiał w jednym z wywiadów polski krytyk filmowy Tomasz Raczek, parafrazując słowa Zygmunta Kałużyńskiego, w każdym filmie jest jedna scena, jeden fragment dialogu, jedno ujęcie, dla którego warto obejrzeć dany film. Pomimo iż "The Room" nie posiada absolutnie żadnej wartości artystycznej, sprowadza słowa "guilty pleasure" w nieznane dotąd rejony. Warto go zobaczyć, aby przekonać się jak ambiwalentne odczucia mogą towarzyszyć oglądaniu "najgorszego filmu na świecie", stanowiące mieszankę zażenowania z dobrą zabawą, podziwu dla twórczego samozaparcia reżysera ze współczuciem i niepokojem o jego zdrowie psychiczne.