Hałaśliwe "jump-scare'owe" sztuczki (a imię ich legion) zamiast zwieńczać napięcie, każą raz po raz zrywać się z drzemki. Wszak nie tylko zmęczona gatunkowa konwencja, ale i narracyjne
Obok tej klątwy łatwo przejść obojętnie. Na polskie ekrany trafia kilkunasta część azjatyckiej franczyzy zapoczątkowanej przez Takashiego Shimizu, a zarazem sequel i reboot amerykańskiego remake'u z 2004 roku... Czy Wam też zakręciło się w głowie? Epicki opis fabuły na Filmwebie pozwala uspokoić myśli: "Każdy, kto wejdzie do przeklętego domu, zginie okrutną śmiercią". Proste. Może dzięki tej prostocie mściwe duchy rodem z Japonii na stałe ugościły się w galerii horroru. Od premiery pierwszych części minęły jednak dwie dekady, a czas nie bierze jeńców. Wodospad czarnych włosów na bladych twarzach straszydeł zdążył posiwieć, zamieniając się w (niemal rozgrzewający nostalgią) emblemat minionej epoki.
CTMG, Inc.
Prawdziwego fana czas się jednak nie ima. Urodzony w 1990 roku Nicolas Pesce znajdował już inspiracje w amerykańskim gotyku lat 50. ("Oczy matki") i składał hołdy włoskiemu giallo z lat 70. ("Piercing"); teraz zgina się w ukłonach przed serią "Ju-On". To ukłony o wiele za niskie (popularny cykl ani razu nie otarł się przecież o wybitność). Kto czerpał zimną przyjemność z oglądania oryginalnych dreszczowców Pesce, ten z łatwością dostrzeże, jak mocno ogranicza go dzieło, z którego czerpie. "The Grudge. Klątwa" stanowi bezczelny recykling materiału o dawno minionej dacie ważności. Ten bezbarwny filmowy przeżytek zbudowany został na zużytej konwencji, która przez lata rozprzestrzeniła się jak wirus i dziś funkcjonuje raczej jako żart puszczających oczko komediantów, niż faktyczny straszak. Szponiaste dłonie co chwilę wyskakują więc z mętnej wanny, nie-wiadomo-kto dzwoni do drzwi, demoniczne odbicia stają w lustrach, z telefonów wydobywają się gardłowe jęki, cienie ukrywają się za drzwiami, by zaraz zniknąć w świetle żarówki, a na obliczach emo-dzieci wita złowieszczy uśmiech. Coś, co na ekranie zostało tysiąc razy sparodiowane, zużyte, a potem znów sparodiowane, tutaj jest podawane serio. Wielokrotnie i do znudzenia.
Hałaśliwe "jump-scare'owe" sztuczki (a imię ich legion) zamiast zwieńczać napięcie, każą raz po raz zrywać się z drzemki. Wszak nie tylko zmęczona gatunkowa konwencja, ale i narracyjne rozwiązania wołają o pomstę do nieba. Sklecone w kryminalne śledztwo trzy linie czasowe komplikują nieskomplikowane, czyli prawdę o człowieku, w którym zawsze drzemie jakaś słabość. Gdzie Rzym, a gdzie Krym! W wywiadach Pesce zarzeka się, że chciał stworzyć opowieść o emocjach poprzedzających nadprzyrodzone i o lękach wpisanych w szarą codzienność. Któryś z bohaterów filmu drży więc o swoje nienarodzone dziecko, inny pragnie zburzyć mur dzielący go od bliskich zmarłych, jeszcze inni przeżywają żałobę po ojcu i mężu, a gdzieś jeszcze strachy rodzą przemoc w rodzinie. Cierpiących łączy klątwa – nie bardzo wiadomo tylko dlaczego i po co. Klątwa nijak się ma do poszczególnych lęków, a aparatura horroru ani niczego nie wnosi do tych charakterów, ani ich nie tłumaczy, a tym bardziej nie starcza na metaforę ludzkich dramatów. Byłyby inne, a horrorowe straszydła straszyłyby identycznie. Ten horror pozoruje głębię, której nie ma. W natłoku linii czasowych i tautologicznych retrospekcji trudno o psychologiczną i dramaturgiczną intensywność porównywalną chociażby z "Babadookiem" Jennifer Kent – filmem podobnych tematów, lecz znacznie skromniejszej skali. W "The Grudge" logika przepracowywania traum ustępuje miejsca logice tytułowego przekleństwa: pocieszenie nie jest możliwe, uzdrowienie jest fikcją, pewna jest tylko śmierć i na nowo odradzające się zło. A wszystko to wbrew ambitnym obietnicom reżysera.
CTMG, Inc.
Co z tego, że wyłupiaste oczy pierwszoplanowej Andrei Riseborough wyrażają więcej, niż film na to zasługuje. Co z tego, że zdarzają się momenty solidnej zwyrolskiej makabry, a całości słusznie ciąży defetyzm co się zowie... No właśnie, co z tego? Obok tej klątwy przechodzimy obojętnie.