Tę inspirowaną autentycznymi zdarzeniami historię reżyser Warwick Thornton wpisuje w gatunkowy wzorzec westernu. Są tu kowboje i bandyci, jest szeryf oraz czekająca na niego w saloonie piękność,
Tytułowy "Sweet Country" to północna Australia w latach 20. XX wieku. Kraj mający w sobie tyle samo słodyczy co kawa z octem. Na wypalonych słońcem, zapomnianych przez Boga preriach przemoc i rasizm wydają się czymś równie naturalnym jak oddychanie. Pozornie kontrolę nad tym miejscem ze swoimi garnizonami oraz wymiarem sprawiedliwości pełni brytyjska korona. W praktyce obowiązuje jednak wolna amerykanka (australijka?) – władzę sprawuje ten, kto w danym momencie trzyma w garści nabity sztucer.
Zdaje sobie z tego sprawę aborygen Sam Kelly (kapitalny naturszczyk Hamilton Morris), który w samoobronie zastrzelił białego napastnika. Mężczyzna woli nie czekać na rozwój wypadków – wraz z żoną ulatnia się na terytorium zamieszkane przez dzikie plemiona. W pościg za zbiegami ruszają m.in. zmęczony życiem sierżant Fletcher oraz osadnik Mick Kennedy, który szuka okazji do wyrównania rachunków z Samem. Gorący piasek oblepia ciała, skorpiony szukają okazji do ataku, a dookoła rozciągają się nieprzyjazne człowiekowi pustkowia. Każdy z bohaterów zaczyna zdawać sobie sprawę z daremności swoich działań. Sierżantowi i spółce nigdy nie uda się dopaść sprytniejszego i lepiej zorientowanego w terenie uciekiniera. Z kolei państwo Kelly nie mają dokąd iść. Jeśli nie dopadną ich ludzie, zrobi to przyroda.
Tę inspirowaną autentycznymi zdarzeniami historię reżyser Warwick Thornton wpisuje w gatunkowy wzorzec westernu. Są tu kowboje i bandyci, jest szeryf oraz czekająca na niego w saloonie piękność, z kolei Indian zastępują półnadzy, żyjący w głuszy aborygeni. Jednak środki, przy pomocy których filmowiec opowiada o tym świecie, czynią jego dzieło bliższe europejskiej aniżeli hollywoodzkiej tradycji. Thornton nigdzie się nie śpieszy – ma czas, by kontemplować przyrodę oraz niemłode już, nieruchome twarze bohaterów. Dialogi są skąpe, a ich treść rzadko wykracza poza najprostsze sformułowania. Mimo tego że bohaterowie nie są mistrzami retoryki i bronią się przed zdradzaniem tego, co im w duszy gra, w filmie nie brakuje emocji. Za zasłoną milczenia mogą skrywać się zarówno rozczarowanie, urażona męska duma, jak i miłość. Agresja staje się jedynym sposobem na wyrażenie rozpaczy. Najprostsze gesty dowodzą współczucia i solidarności.
Reżyser nie pozwala sobie na szczęście na tani sentymentalizm i naiwność. "Sweet Country" to nie jest kraj dla dobrych ludzi. Przetrwają w nim tylko ci, którzy będą mieli w sobie dostatecznie dużo okrucieństwa i nieugiętości. Biali nie przestaną traktować czarnych jak taniej siły roboczej, rdzenni mieszkańcy pozostaną nieufni wobec kolonialistów. Cała nadzieja w kolejnych pokoleniach reprezentowanych na ekranie przez siostrzenicę Sama oraz służącego Kennedy'emu młodziutkiego Philomaca. Być może kiedyś uda im się przerwać zamknięty krąg nienawiści. Na razie klincz trwa.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu