Historia wielkiej, niespełnionej miłości. Dwoje śmiertelnie zakochanych w sobie młodych ludzi próbuje przezwyciężyć przeszkody otaczającej ich rzeczywistości. Wbrew zakazom ich skłóconych
Historia wielkiej, niespełnionej miłości. Dwoje śmiertelnie zakochanych w sobie młodych ludzi próbuje przezwyciężyć przeszkody otaczającej ich rzeczywistości. Wbrew zakazom ich skłóconych rodów spotykają się potajemnie, by pielęgnować i rozwijać swą miłość. Dwoje kochanków: pięknych, mądrych, wyjątkowych. Czy dane im będzie przeżyć razem resztę życia? Odpowiedź brzmi: nie. Co więcej - nie dane im będzie przeżyć razem nawet dnia. Przykry koniec wzniosłego uczucia, koniec żywota. Oboje umierają w zaskakująco okrutny sposób. Łzy się leją z oczu. Dobranoc. Zaraz, chwila, nic z tych rzeczy! Próżno szukać w produkcji Andrzeja Bartkowiaka dzieła na miarę współczesnego "Romea i Julii". Poza tytułem i ogólnym (choć dalekim o lata świetlne) podobieństwem wątku romansu dzieci skłóconych rodów, jakie pierwotnie miało miejsce w dramacie wszech czasów Williama Shakespeara, brak tu sensownych odwołań do klasycznej opowieści o niemożliwej miłości. Tych, którzy spodziewali się obejrzeć najnowszą adaptację swojego ulubionego dramatu, czeka rozczarowanie. Dlaczego? Odpowiedź w dalszej części tekstu. Oakland. Dwie mafijne rodziny: azjatycka i afroamerykańska, zwalczają się w nieustannej, bezpardonowej walce. Konflikt z czasem przekracza granice zdrowego rozsądku. Po (Jon Kit Lee), młodszy syn azjatyckiego bossa Hu Singa (Henry O), zastaje zamordowany. Podejrzenia spadają oczywiście na konkurencyjną "rodzinę". Wiadomość o tym tragicznym wydarzeniu szybko dociera do starszego brata ofiary zamachu. Han (Jet Li) odsiaduje wyrok w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Hongkongu. Chęć pomsty jedynego brata nie pozwala mu czekać ani chwili. Używając swoich nieprzeciętnych umiejętności, ucieka z więzienia i dociera do wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Han, uznawany za odmieńca w gronie własnej rodziny, postanawia samodzielnie pomścić śmierć Po. Ciekawy tytuł, jakim twórcy obdarzyli swoje dzieło, zasługuje na zastanowienie się, jak zrodził się pomysł takiegoż zatytułowania obrazu. Oprócz wspomnianej wcześniej rywalizacji dwóch wpływowych rodzin, które nazwać można jako "odpowiadające realiom", w jakim przyszło im egzystować, można doszukać się pewnego podobieństwa w postaci dwójki zakochanych. O ile w tragedii elżbietańskiej młodzi wyróżniali się z najbliższego otoczenia brakiem zahamowań, nierespektowaniem granic, o tyle Han oraz Trish (w tej roli amerykańska wokalistka Aaliyah) także wzbudzają swoją jakże odmienną postawą niechęć otoczenia, a zwłaszcza brak akceptacji przez rodziców. Oboje wystrzegają się przemocy, używają jej tylko w ostateczności. Brzydzą się tym, co robią ich ojcowie i tym samym przypadają sobie do gustu (czego nie należy mylić z miłością). Na tym analogie się kończą. Tym bardziej, że zakończenie historii, które było esencją dramatu "Romeo i Julia", w filmie, delikatnie rzecz ujmując, jest... inne niż w elżbietańskim pierwowzorze. "Romeo musi umrzeć" to, nie da się ukryć, z założenia film akcji. Film, w którym po raz kolejny zaufano formie efektownego pojedynku z użyciem wschodnich sztuk walki. Niestety muszę z przykrością stwierdzić, że jest to produkcja na miarę "made in Hongkong". Mam tu na myśli niezbyt skomplikowaną i średnio wciągającą widza fabułę filmu idącą w parze z jak najefektywniejszymi starciami wręcz. Nasz krajan, Andrzej Bartkowiak, ceniony w Hollywood operator, zaserwował światu na dobry początek (debiut reżyserski) szereg przyjemnych dla oka kombosów Jeta Li. Film stał się jedną z pierwszych amerykańskich produkcji, w których użyto specjalnych wyciągów i sprężystych lin, które sprawiają wrażenie "walki w powietrzu". Pojedynkujący się aktorzy zachowują się, jakby potrafili oprzeć się grawitacji. Próby te były na tym etapie jeszcze dość prymitywne i choreografom sztuka ta udała się połowicznie. Co do samej sekwencji ciosów to Jet Li zaprezentował swoją stałą wysoką formę przechodząc przez tłumy wściekłych muskularnych Murzynów niczym tajfun przez Florydę. Rzeczywiście: dla amatorów kina akcji świetna zabawa. Dla profesjonalistów, mistrzów tradycyjnych sztuk walki – komedia pomyłek i parodii. Niemniej jednak ciekawym "zabiegiem" było wprowadzenie charakterystycznego "prześwietlenia" ciał ofiar głównego bohatera, które to uzmysławiało widzom jak doskonale Jet Li potrafi zadawać ciosy łamiąc słabe kości swoich przeciwników. Ładnie wyglądało, ale pozostawiało niesmak niedowierzania. Twórcami tych robiących wrażenie na widzach walk byli ci sami specjaliści, którzy wyróżnieni zostali przez Akademię Filmową nominacją do Oscara, za sekwencje walk w "Matrix'ie" braci Wachowskich. Całość starć uzupełnia rytmiczna hip-hopowa muzyka, dodatkowo przyspieszająca tempo akcji. Wyjaśnia to dlaczego widzom, zwłaszcza będącym fanami Jeta Li, podobają się pojedynki bohatera filmu, Hana, używającego zręcznych, szybkich i zabójczo niebezpiecznych ciosów. Podsumowując obraz można stwierdzić, iż jest to film, z pogranicza produkcji kung-fu, światka gangsterskiego i kina akcji, w którym poruszono przynajmniej jeden ciekawy wątek. Jest nim ukazanie amerykańskiego społeczeństwa, pełnego wzajemnych animozji, w którym subkultury i etniczne rody egzystują obok siebie we wzajemnej nienawiści, a jednocześnie prowadzą wspólne życie w dostatnim kraju, jakim są Stany Zjednoczone, karmiące w swoich granicach całą wielonarodową mulitikulturę. Na koniec jedna mała uwaga. Od kiedy w futbolu amerykańskim atak na zawodnika drużyny przeciwnej można wykonać, używając ciosów nogami? Odpowiedź w filmie, któremu poświęciłem ową recenzję.