Recenzja filmu

Rodin (2017)
Jacques Doillon

Na glinianych nogach

W filmie Doillona Rodin i Claudel nie są ani ciekawi, ani inspirujący. Chociaż Vincent Lindon spala się do cna, by oddać wewnętrzne rozdarcie artysty, a Izia Higelin próbuje nasycić swoją
Filmowego Auguste'a Rodina (Vincent Lindon) poznajemy podczas pracy nad dantejską Bramą Piekieł, opus magnum rzeźbiarza i częściową kompilacją innych wielkich dzieł, m.in. "Myśliciela" i "Pocałunku". Zlecenie, którego realizacja miała potrwać pięć lat, zabrało niemal cztery dekady jego życia. Analogicznie, dwugodzinny film Jacques'a Doillona sprawia wrażenie, jakby trwał piętnaście lat. To wyzuta z pasji, szaleństwa i miłości opowieść o człowieku, który potrafił pasję, szaleństwo i miłość zamienić w ciało stałe. 

Złoto, srebro, brąz, później kamień i drewno, a wreszcie glina – oto hierarchia rzeźbiarskich tworzyw. Hierarchia, którą Rodin – jak sam mówi – odwrócił. W filmie widzimy go umazanego gliną, zgarbionego, przeszywającego wzrokiem wszelką materię; w nieustannym i "fotogenicznym" (czytaj: kiczowatym) szale tworzenia. Rzeźbiarz pochyla się, marszczy brwi, chrząka i wodzi ręką w powietrzu, jakby właśnie lepił Adama w rajskim ogrodzie. Zza węgła obserwuje go uczennica Camille Claudel, rozerotyzowana, cały czas na granicy płaczu i miłosnej deklamacji. Ich relacja jest kośćcem filmu; to opowieść o związku człowieka, którego świat mieści się w misie z gliną, oraz utalentowanej rzeźbiarki, która najpierw ogrzewa się w blasku mistrza, a później nie może wyjść z jego cienia. Opowieść, którą Bruno Nuytten zamienił w fascynujące studium obłędu i do której ponurą kodę w "Camille Claudel 1915" dopisał Bruno Dumont

W filmie Doillona Rodin i Claudel nie są ani ciekawi, ani inspirujący. Chociaż Vincent Lindon spala się do cna, by oddać wewnętrzne rozdarcie artysty, a Izia Higelin próbuje nasycić swoją bohaterkę szaleństwem i smutkiem, scenariusz całkowicie podcina im skrzydła. To stek piramidalnych banałów o związkach sztuki z życiem oraz wygłaszanej z kamienną twarzą, pretensjonalnej poezji. Reżyser postawił sobie za punkt honoru, by ekwiwalentu artystycznej maestrii Rodina szukać nie w języku filmowym, ale w literaturze. Nic więc dziwnego, że pomimo stylowych zdjęć i ładnej scenografii "Rodin" ma niewiele wspólnego z kinem, za to sporo – ze słuchowiskiem. "Moja sztuka jest zbyt żywa, by trafiać w masowe gusta" – powie rzeźbiarz po konfrontacji ze swoimi krytykami. "Ty jeden nauczyłeś mnie rozumieć światło" – podziękuje równie pomnikowemu Monetowi. Wreszcie, w przypływie melancholii wyłoży nam przesłanie całego filmu: "Jako artyści pozostajemy arcydziełami, jako ludzie jesteśmy mali i żałośni". 

Wielkie umysły z towarzystwa Rodina przewijają się przez ekran bez wyraźnego celu. Nie stanowią żadnego ciekawego kontekstu, po prostu stoją w altance i pojedynkują się na banały. Sam rzeźbiarz nie jest lepszy. Choć nieobce są mu pokusy ciała, a jego modelki zrzucają ubrania nawet po godzinach pracy, to nie "człowiek mały i żałosny", ale lewitujący parę centymetrów nad ziemią duch. Kiedy w trakcie zwykłej przechadzki masuje korę drzew, analizuje fakturę ślimaczego śluzu i generalnie chłonie energię kosmosu, reżyser podaje nam jego geniusz w pigułce. A ja myślałem jedynie o tym, że Rodin musiał być naprawdę irytującym towarzyszem spacerów. 
1 10
Moja ocena:
3
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?