Recenzja filmu

Road House (2024)
Doug Liman
Jake Gyllenhaal
Billy Magnussen

Krótka recenzja o ..."przydrożnym barze"

Jaki film jest dobry? Czy ten, który nie pozwala nam o sobie zapomnieć? A może ten, w którym grają nasi ulubieńcy… a może ten, który podczas seansu pozwala nam zapomnieć o wszystkim innym niż to
Jaki film jest dobry? Czy ten, który nie pozwala nam o sobie zapomnieć? A może ten, w którym grają nasi ulubieńcy… a może ten, który podczas seansu pozwala nam zapomnieć o wszystkim innym niż to co oglądamy? A czy „czysta rozrywka” dla oka też nadaję wartość filmowi? Każdy ma swoje kryteria. Każdy ma swoje ulubione gatunki. Spróbujmy więc zdefiniować wartość „Road House” wg wizji Douga Limana.

Na pierwszy ogień idzie oczywiście główna narracja filmu. Facet, który umie się bić zostaje zatrudniony w przydrożnym barze ( typowym Road House czyli dosłownie przydrożnym barze) jako ochroniarz. Ma stawić czoła nie tylko pijackiej klienteli, która co wieczór przesiaduje w barze, ale także licznym bandziorom, którzy chcą uprzykrzyć życie właścicielce baru. Streszczenie filmu mogło by zakończyć ocenę na tym właśnie zdaniu, ale było by to zdecydowanie niesprawiedliwe dla tego wszystkiego, co owy film ma nam do zaoferowania.

Lubię wymagające kino, ale jeśli nie ma „tego czegoś” w sobie, to po prostu ta” magia” nie działa. Czasem ważna historia, czasem ulubiony gatunek, innym razem ulubiony aktor - tym filmie wiele rzeczy ma średni poziom, ale razem tworzy bardzo udane kino akcji. Niby prosty „akcyjniak” z surowymi walkami na pięści, a jednak swoje zadanie spełnia. Jeśli chcemy odpocząć od szarego i nudnego świata, to podczas tego seansu powinno się nam udać trochę oderwać w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Cała magia jest w ciele Jake Gyllenhaal’a – dosłownie. Aktor po raz kolejny pokazał, że potrafi poddać się niesamowitej transformacji ciała. Podobnie jak miało to miejsce podczas kręcenia „Do utraty sił”. Rzeźbiąc swoje ciało na miarę zawodowego zawodnika UFC. Dlatego sceny walki z prawdziwym zawodowcem mieszanych sztuk walki Conorem McGregor’em tak dobrze wyglądają. Grajac Daltona – Jake niczym Clint Eastwood oszczędnie dobiera słowa, nie zanudzając nas zbędnymi dialogami, które raczej nie są tym najważniejszym elementem filmu. Dyskretny uśmiech i spojrzenie, które przedstawia człowieka w najlepszym świetle zapada w pamięć. Nie chodzi o „wybielanie” super bohatera, ale o kolorowanie antybohatera. Niby to wszystko takie proste i naiwne, ale jak ktoś chce to sobie pogłębi percepcje powierzchownej satyry ubranej w koszulkę w kolorowe wzory.
Nie ma tu scen sex-u, które ostatnimi latami bombardowały nas z każdego ekranu. Nie ma też przesadnego romantyzmu. Jest po prostu czysta rozrywka. Bo jak tu nie zawiesić oka na pięknych zdjęciach z Glass Key na Florydzie (fikcyjnym miejscu). W rzeczywistości film kręcony na Punta Cana czy Santo Domingo na Dominikanie, która przyciąga jak magnes.

Chciało by się powiedzieć, że film o włóczykiju, który umie się bić ma wielkie ambicje. Jest teoretycznie remakiem całkiem niezłego filmu z Patrickiem Swayze z lat 80tych ("Wykidajło"). Ale ja po prostu dobrze się bawiłam podczas seansu. Nie liczyłam na zbyt wiele, a dostałam 2 godziny rozrywki. Napatrzyłam się na piękne wyrzeźbione męskie ciała, naprawdę fajnie-realistycznie wyreżyserowane sceny walki, parę razy nawet się zaśmiałam – bo film jednak ma zacięcie humorystyczne i bynajmniej nie przeszkadzał mi ten skromny męski uśmiech. Nie przeżyłam katharsis, ale nie każdy film musi być namaszczony wielka ideologią, nie każdy musi zbierać Oscara, nie każdy musi być ważny. To dla mnie jeden z lepszych wyborów na piątkowy wieczór ostatnich miesięcy.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Road House
Mało brakuje, by Dalton (Jake Gyllenhaal) mógł uchodzić za mistrza zen. Kiedy za jego plecami rozpętuje... czytaj więcej