Recenzja filmu

Pukając do drzwi (2023)
M. Night Shyamalan
Dave Bautista
Jonathan Groff

Samospalenie

Jest to całkiem niezła przebieżka po apokaliptyczno-eschatologicznej wyobraźni – tej, która wylewa się z przekazów medialnych i tekstów kultury od dobrych kilku lat, oraz tej, która od początku
Samospalenie
źródło: Materiały prasowe
Enigmatyczny tytuł i równie enigmatyczny początek, jeden z tych, które budują napięcie przy pomocy minimum środków filmowych. Mała Wen (Kristen Cui) bawi się sama w lesie, zamyka w słoju koniki polne, a w zeszycie dokonuje skrupulatnej klasyfikacji: imię, kolor, płeć, zachowanie. W tej zabawie – znanej chyba każdemu, kto miał w dzieciństwie dostęp do skrawka zieleni – jest coś okrutnego i demiurgicznego, chociaż przecież trudno winić dziecko za naturalne odruchy ciekawości. To jednak nie w tym – a przynajmniej: jeszcze nie w tym momencie – M. Night Shyamalan umieszcza źródła filmowego niepokoju.

Reżyser, którego dawno temu, po "Szóstym zmyśle", okrzyknięto "następnym Spielbergiem", lubi mówić o sobie, że jest "spirytystą goniącym za momentami epifanii". Spora megalomania, zważywszy na fakt, że z "momentów epifanii" – u Shyamalana sprowadzających się do ujawnienia "ukrytego sensu" fabuły – uczyniło się nie tyle autorski podpis, co produkt dowożony na zawołanie. A jednak w "Pukając do drzwi" – dziwacznej, słodko-gorzko-strasznej wariacji na temat "Ofiarowania" Tarkowskiego (ten trop zawdzięczam Michałowi Oleszczykowi) – reżyser wreszcie robi ze swojej twórczej obsesji właściwy użytek: bawi się jej kaznodziejską nadętością i przemocowością, pozostając jednocześnie tym samym starym mistrzem obciachowych finałów.



Bo oto z lasu, bez żadnej zapowiedzi, wyłania się przeciwieństwo eterycznej kruchości – Dave Bautista w białej koszuli i okularach bibliotekarza. Kontrast jest potężny: kilkuletnia dziewczynka buszująca w trawie i człowiek o posturze górskiego trolla oraz bliżej nieokreślonych zamiarach. Początkowo wydaje się fajnym wujkiem, za chwilę gada jak pacjent oddziału dla nerwowo chorych: "Nie ponosisz winy za nic, co się wydarzy. Nie zrobiłaś nic złego". Dodatkowo plakat "Pukając do drzwi" mami nas upozowanym kadrem – odwrócone plecami ludzkie sylwetki, w łapach jakieś średniowieczne topory i widły, w tle drewniany domek letniskowy. Szykuje się krew i terror – no bo co innego? "Jeźdźcy apokalipsy" – nauczyciel WF-u Leonard (Bautista), nieokrzesany Redmond (Rupert Grint), pielęgniarka Sabrina (Nikki Amuka-Bird) i kucharka Adriane (Abby Quinn) – pętają Wen i jej ojców, Erica (Jonathan Groff) i Andrew (Ben Aldridge), a następnie stawiają przed niemożliwym ultimatum: albo jedno z nich zginie, albo świat czeka natychmiastowa zagłada.

Absurdalność tej sytuacji staje się trochę mniej absurdalna, kiedy w miejsce "najeźdźców" postawimy samego M. Night Shyamalana. To figura reżysera-paranoika "puka" do naszych drzwi z kolejną "epifanią", wciska nam ją do gardeł w autotematycznym geście wyolbrzymienia, w którym ironia miesza się narcyzmem. Bautista – tutaj całkiem niezły aktor dramatyczny – i jego towarzysze reżyserują apokaliptyczne przedstawienie dosłownie z zegarkami w dłoniach: opowiadają o wizjach, "sekwencjach obrazów w głowach", po czym synchronizują wydarzenia w chacie z serwisami informacyjnymi w telewizji, jeszcze bardziej podbijając surrealistyczną stawkę. Raz zachowują się jak opętani urojeniami członkowie chrześcijańskiej sekty albo zrzeszeni w internecie wyznawcy teorii spiskowych, żeby za chwilę przedstawić się jako "typowi obywatele" – ludzie, których nie łączą poglądy, wyznanie czy pozycja społeczna, lecz te same, pojawiające się niezależnie od siebie apokaliptyczne objawienia oraz troska o świat zagrożony katastrofą klimatyczną czy kolejną pandemią. Andrew – a w mniejszym stopniu także bardziej emocjonalny Eric – reaguje na to ze spodziewaną protekcjonalną agresją: akademickim tonem objaśnia mechanizmy stojące za "internetową paranoją", przedstawia atak jako "ustawkę" homofobów, próbę rozwalenia sielskich wakacji pary gejów, którym udało się stworzyć typową amerykańską rodzinę, początek "czystki" motywowanej prawicowymi uprzedzeniami i nienawiścią.



Jest to całkiem niezła przebieżka po apokaliptyczno-eschatologicznej wyobraźni – tej, która wylewa się z przekazów medialnych i tekstów kultury od dobrych kilku lat, oraz tej, która od początku była ulubionym filmowym tworzywem Shyamalana. "Świat nie jest tym, czym się wydaje" – to, co kiedyś było fabularnym twistem, wyważaniem drzwiczek "tajemniczego pokoju" z takim impetem i tak często, że w końcu zamieniło się we własną karykaturę, w "Pukając do drzwi" porusza się już po odwrotnej trajektorii. Metafizycznej podszewki dostępujemy momentalnie, a naszym zadaniem jest raczej przekonanie samych siebie, że to wszystko projekcja paranoicznego umysłu bohaterów. Na tej prostej detektywistyce – oraz na świetnych wyborach castingowych – udało się zbudować całkiem gęstą atmosferę terroru. Kluczowa pozostaje również stawka: czy indywidualne szczęście, dobro mojej rodziny, emocjonalny egoizm powinny przeważyć nad dobrem ogółu? Niby banalna, ale poprowadzona w dość nieoczywistym dla amerykańskiej popkultury kierunku. Hollywood nie lubi przecież mało heroicznych ofiar, w dodatku w wykonaniu herosów masowej wyobraźni – przerośniętych wrestlerów, emerytowanych różdżkarzy (za Grintem wciąż podąża cień Rona Weasleya z serii o Harrym Potterze) czy pracownic służby zdrowia.

Największym problemem filmu Shyamalana pozostaje natomiast – jak zwykle chyba – sam Shyamalan. Wszystko wskazuje bowiem na to, że narcyzm reżysera doprowadził go na sam czubek stosu ofiarnego. To on ma być tym "wzgardzonym wieszczem", odtrąconym przez Hollywood i widzów mistykiem, którego paranoiczne narracje od początku niosły ze sobą uniwersalne prawdy o kondycji podupadającego świata. Staje po stronie odrzuconych i wyśmiewanych, ale jego wizja relacji międzyludzkich mało ma wspólnego z zaproszeniem do wspólnej refleksji, a więcej – z nachalną dydaktyką. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że "Pukając do drzwi" to dość wierna adaptacja powieści "Chata na krańcu świata" Paula Tremblaya, ktoś tu jednak dokonał takich, a nie innych scenariuszowych cięć i wyborów. Shyamalan to niezły rzemieślnik, iluzjonista wyrastający ze spielbergowskiego wezwania do "zachwytu nad niesamowitością”", lecz także gawędziarz o mentalności pięciolatka, który tak długo będzie rzucał kostką, aż w końcu wypadnie mu upragniona szóstka. Jego kazań nie warto traktować jako życiowych drogowskazów, można się jednak przy nich świetnie bawić. Pamiętając przy tym, że – tak jak w starym dobrym memie – to on dzwoni do nas, a nie my do niego.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?