Zapomnijcie o czcigodnym Spielbergu - następcy Franka Capry i pupilku oscarowej kapituły. "Player One" to kino jeszcze nowszej przygody, cyfrowy plac zabaw dający wybitnemu reżyserowi
"Player One" prowadzi z widzem grę pozorów. Choć za kamerą stanął 71-latek, z filmu biją młodzieńcza energia oraz radość tworzenia. Grupą docelową kosztującego 175 milionów dolarów widowiska są dzieciaki, lecz paradoksalnie to ich rodzice będą czerpać więcej frajdy z seansu. Wreszcie - last but not least - nowe dzieło Stevena Spielberga wydaje się zarazem listem miłosnym do popkultury jak i niespodziewaną próbą zdystansowania się od niej. I to przez jednego z jej ojców chrzestnych, o którym wielu reżyserów i pisarzy mogłoby powiedzieć: my wszyscy z niego. To sprawia, że ekranizację powieści Ernesta Cline'a nie tylko świetnie się ogląda, ale także dyskutuje. Zwłaszcza, jeśli macie w sobie choć odrobinę z nostalgicznego geeka, który zna na wyrywki "Powrót do przyszłości", łamiącym głosem wspomina stare konsole Nintendo, a pod prysznicem nuci najchętniej Van Halen i Eurythmics.
Przed premierowym pokazem na festiwalu SXSW reżyser zarzekał się, że nie nakręcił filmu lecz ruchomy obraz (movie), który należy podziwiać na możliwie największym ekranie uzbrojonym w baterię głośników o mocy trąb jerychońskich. Zapomnijcie więc o czcigodnym Spielbergu - następcy Franka Capry, pupilku oscarowej kapituły. "Player One" to kino jeszcze nowszej przygody, cyfrowy plac zabaw dający wybitnemu reżyserowi nieograniczone pole manewru. Temu wizualnemu ekscesowi towarzyszy zgrabnie poprowadzona historia inicjacyjna, w której granicę między dzieciństwem a dorosłością wyznaczają gogle teleportujące głównego bohatera do wirtualnej rzeczywistości.
W 2045 roku noszą je niemal wszyscy. Trudno się dziwić, skoro prawdziwy świat - poturbowany przez klęski żywiołowe i podziały społeczne, znajdujący się u progu apokalipsy - nie ma ludziom zbyt wiele do zaoferowania. Co innego OASIS, czyli kraina elektronicznych czarów. Tu każdy może być, kim tylko chce: samurajem, robotem albo zakapturzonym zakapiorem z dziurą w kształcie czaszki w brzuchu. Do wyboru, do koloru. Granice uniwersum wyznacza wyłącznie wyobraźnia gracza. Jeśli jednak kontrolę nad tym miejscem przejmie złowieszcza korporacja reprezentowana przez technokratę Nolana Sorrento (Ben Mendelsohn), ludzkość straci ostatni przyczółek wolności. Cała nadzieja w osieroconym nastolatku Wadzie (Tye Sheridan), który ma szansę wygrać zorganizowany przez założyciela OASIS konkurs i tym samym stać się nowym władcą wirtualnych włości.
Wade to klasyczny Spielbergowski bohater - osamotniony marzyciel, który nie przeczuwa, że został stworzony do "wyższych celów". Po trosze Elliott z "E.T." i młody Indiana Jones z "Ostatniej krucjaty". Prawdziwym alter ego reżysera w "Player One" jest jednak budowniczy cyfrowego Elizjum James Donovan Halliday (najlepszy z całej obsady Mark Rylance) - społecznie nieprzystosowany wizjoner, obdarzony niepohamowaną ambicją architekt masowej wyobraźni. Czyż tego samego nie da się powiedzieć o twórcy "Parku Jurajskiego", który dzięki niosącym wytchnienie filmowym bajkom zbił fortunę i zyskał niewyobrażalne wpływy? Dziś Spielberg przekonuje jednak, że ucieczka w fikcję i odwrócenie się plecami do prawdziwego świata niczego dobrego nie przyniosą. Ostatecznie i tak trzeba będzie zdjąć gogle i poszukać rozwiązania dla gnębiących nas problemów. Przy okazji uda się może znaleźć miłość oraz nowych przyjaciół, tworząc w ten sposób wspierającą się patchworkową familię. Nie od dziś zaś wiadomo, że rodzina to dla Spielberga najważniejsza wartość. Jak przekonuje jeden z bohaterów książki Cline'a: Nie szaleję za rzeczywistością, ale nadal jest to jedyne miejsce, gdzie można dostać coś przyzwoitego do jedzenia.
Ów dydaktyzm został przemycony pod płaszczykiem pierwszorzędnego spektaklu. Spośród czterech zapierających dech w piersiach sekwencji akcji co najmniej dwie mają szansę zapisać się w annałach kina złotymi zgłoskami. Wyścig za kierownicą kultowego DeLoreana oraz wizyta bohaterów w pewnym upiornym hotelu są dowodem na to, że autor "Szczęk" wciąż jest genialnym inscenizatorem, który z niebywałą lekkością splata na ekranie rozmach, suspens i humor. Przy okazji Spielberg bije rekord w ilości tzw. "easter eggów" na metr taśmy filmowej. Są tu sceny, które można wielokrotnie analizować klatka po klatce pod kątem odniesień do filmów, gier wideo i komiksów. Przez ekran przemyka legion znanych i lubianych postaci, zaś reżyser wspierany przez autora literackiego oryginału wspina się na wyżyny kreatywności we wszczepianiu cytatów w tkankę fabuły.
Warner Bros. Entertainment Inc.
Ktoś będzie pewnie narzekał, że reżyser w sfinansowanym przez korporację obrazie naiwnie zachęca widzów do rebelii przeciwko biznesowym imperiom. Ktoś inny oburzy się, bo Spielberg nie nadąża za duchem czasów i nie jest wystarczająco genderowo poprawny. Znajdą się i tacy, którzy będą się zastanawiać, dlaczego popkulturowe mrugnięcia okiem w "Player One" odnoszą się głównie do produkcji z lat 80. (a co, dajmy na to, z "Matriksem", "Harrym Potterem" albo produkcjami Marvela?). Wszystkie te słabości nie psują jednak zabawy, do której zaprasza nas stary mistrz gry. Koniec końców nowe dzieło twórcy "Indiany Jonesa" wydaje się nakręcone w równym stopniu z potrzeby portfela i serca. Game on!
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu