Zasada "mniej znaczy więcej" momentami sprawdza się i tutaj, jednak rozegrane w egipskich ciemnościach sceny z tajemniczymi rezydentami piramidy balansują na granicy czytelności. Skuteczne
Kino grozy – zwłaszcza w swojej odmianie found footage – nauczyło nas, że dobry filmowiec nigdy nie wyłącza kamery. Bez względu na to, czy podąża za legionem żywych trupów, ściga krwiożercze wilkołaki czy tropi faceta z maczetą, świadectwo musi przetrwać. Razem z nieustraszonymi operatorami byliśmy już w kamienicach i lasach, na lotniskach i statkach towarowych. Wnętrze starożytnej piramidy wydaje się ciekawą odmianą, ale pozory mylą: seans filmu Grégory'ego Levasseura to przyjemność porównywalna z lekcją geometrii przestrzennej.
Tytułowej Piramidy nie znajdziecie na mapach. Trójścienna, zasypana piachem blisko pięć tysięcy lat temu, najeżona pułapkami i zamieszkała przez tajemnicze stwory, staje się przedmiotem epokowego historycznego odkrycia. Archeolog Holden (Denis O'Hare) praktykuje starą szkołę: wywiad, badania, pędzelek i dłuto. Jego córka Nora (Ashley Hinshaw) jest z kolei w gorącej wodzie kąpana: chce przyspieszyć proces za pośrednictwem nowoczesnej technologii. Międzypokoleniowe spory idą w niepamięć, gdy wraz z ekipą dokumentalistów bohaterowie zapuszczają się w czeluście budowli. Ruchome ściany, zapadające się sufity oraz inne niespodzianki złośliwych architektów będą wkrótce najmniejszym z ich problemów.
Mimo iż film jest debiutem reżyserskim Levasseura, Francuz odebrał szkołę gatunku u Alexandre'a Aji – był współscenarzystą jego najważniejszych filmów, od "Bladego strachu" po "Piranię 3D". Tekst "Piramidy" przygotowali dla niego Daniel Meersand oraz Nick Simon i choć jest on solidnie osadzony w konwencji (ot, przygodowe kino grozy, w którym obok cokolwiek akademickich pogadanek i deskrypcji hieroglifów znajdziemy sekwencje dosadnej przemocy), to niestety brakuje mu finezji: zarówno bohaterów, jak i definiujące ich konflikty z innymi członkami grupy napisano na kolanie, posiłkując się wyeksploatowanymi, horrorowymi kliszami. Mamy tu ambitną dokumentalistkę, silnego patriarchę, bezbarwną everywoman oraz akcent humorystyczny w postaci nerda z fiołem na punkcie komputerów (w tej roli komik Amir K). Z czasem zaczyna ich ubywać, lecz krwawe zgony – co w kontekście rysunku bohaterów nie dziwi – owocują raczej ulgą niż zgrozą.
Całości nie pomaga wątpliwej klasy reżyseria Levasseura, który ma problemy z podkręcaniem napięcia, inscenizacją oraz prowadzeniem aktorów (obronną ręką wychodzi jedynie doświadczony O'Hare). Zasada "mniej znaczy więcej" momentami sprawdza się i tutaj, jednak rozegrane w egipskich ciemnościach sceny z tajemniczymi rezydentami piramidy balansują na granicy czytelności. Skuteczne wygrywanie klaustrofobicznej przestrzeni byłoby pewnie jakimś rozwiązaniem, lecz reżyser pomylił kamerę z kilofem: arsenał jego straszaków ogranicza się do równoczesnego ataku za pośrednictwem dźwięku i wyłaniającej się z mroku krzywej mordy.
Obraz politycznej zawieruchy w Egipcie, przywołany już w otwierającej sekwencji, zostaje pozbawiony kontekstu i zaprzęgnięty w służbę głupawej sieczki. Z prologu wynika, że pospolite ruszenie (de facto skierowane przeciw prezydentowi Morsiemu) jest tak naprawdę reakcją na odkrycie piramidy. Ten cyniczny zabieg mówi nam o filmie najwięcej: "Piramida" – w całym swoim wysilonym i pretensjonalnym "kampowym majestacie" – udaje coś, czym tak naprawdę nie jest.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu