Naprawdę lubię Ed Harrisa. Lubię też "filmy o łodziach podwodnych". Dlatego pomyślałem, że połączenie tych dwóch rzeczy zafunduje mi dwie godziny relaksu. Chyba już się domyślasz, że tak się nie
Naprawdę lubię Ed Harrisa. Lubię też "filmy o łodziach podwodnych". Dlatego pomyślałem, że połączenie tych dwóch rzeczy zafunduje mi dwie godziny relaksu. Chyba już się domyślasz, że tak się nie stało.
Historia inspirowana jest po części prawdziwymi wydarzeniami, trochę lepiej udokumentowanymi od tych z "Blair Witch Project", bo bazuje na szczątkach informacji ze zbiorów wiedzy powszechnej o zimnej wojnie. Chodzi o drobną potyczkę pomiędzy Amerykanami a Sowietami, która nie dość, że zdarzyła się naprawdę, to zbliżyła dwa mocarstwa do nuklearnego konfliktu bardziej niż kryzys kubański i wszystko to, co stało się w Zatoce Świń. Gdyby potoczyła się inaczej - potoczyć się inaczej mogłyby wydarzenia całej drugiej połowy XX wieku. Temat zawiera wiele niedomówień, jest dość tajemniczy i nie do końca wiadomo, czy przez autentyczny brak danych, czy przez tajne służby (czy tylko mi nazywanie tajnych służb tajnymi wydaje się zabawne?). Te luki są przydatne, bo można je zapełnić trzymającym w napięciu scenariuszem i Todd Robinson właśnie tak chciał zrobić. I zrobił, tylko że scenariusz, zamiast trzymać w napięciu, trzyma w stanie nieustającej brechawki na widok sztampowych i tanich rozwiązań.
Wszyscy uwielbiamy, kiedy Amerykanie opowiadają nam historię o samych sobie. Są wtedy tacy bezstronni, obiektywni, nie tają własnych błędów, nie wyolbrzymiają krzywd, których doznali, oraz wad wrogów. Uwzględniając datę premiery (2013), nie sposób nie połączyć tej produkcji ze "Zniewolonym", który jest farsą pod względem historycznym, dziwacznym płodem antyrasistowskiego lobby, ponad dwugodzinnym opiewaniem krzywd, jakich doznali Amerykanie, nie Murzyni. Tak oto dzisiejsze społeczeństwo JU! ES! EJ! łączy się w bólu ze swoimi afrykańskimi braćmi, niwelując wszelkie granice między sobą nawzajem nawet w nomenklaturze, podczas gdy jeszcze do niedawna uwielbiali podkreślać, że zdecydowana większość przestępstw popełniana jest przez ludzi czarnoskórych. Podobny syndrom podrasowania faktów przytrafia się "Phantomowi". Rosjanie - po trupach dążący do unicestwienia adwersarzy. Amerykanie - cnotliwi strażnicy ładu na planecie Ziemia; dysponujący zabójczą technologią, ale odczuwający moralny bat nad głową, więc nie używający jej.
Jakie jeszcze schematy udało się powielić? Akcja domyślnie ma być dynamizowana przez nagłe zwroty - choć trudno w to uwierzyć, ale - akcji. W sytuacji, gdy wydaje się, że jedna ze stron właśnie zyskała przewagę nad drugą w opanowywaniu okrętu, następują gwałtowne najazdy na mimikę bohaterów (takie wybiegi z racji braku odpowiedniej technologii uchodziły na sucho jeszcze Sergio Leone, nie dzisiaj te numery). Ich twarze chyba miały być groźne, wyrażające tryumf, ale nawet na twarzy samego kapitana w pewnym momencie widać raczej niemoc dalszego wstrzymywania kupy niż typowe "I co, łyso wam?!".
Dalej - kwestia języka, opracowana po łebkach, no bo komu chciałoby się kłopotać najmowaniem aktorów mówiących po rosyjsku. Jedynymi wschodnimi akcentami są bujne wąsy Pawłowa i zbliżenie na cyryliczny napis głoszący "głębokomierz". W "Czerwonym Październiku" Sean Connery miał chociaż sowiecką fryzurę. Mimo wszystko moimi faworytami pozostają producenci i marketingowcy za plakat ze zdejmującym trwogą podpisem "Something is down there". Przecież wiadomo, co jest tam, na dole. Dno.
Podczas seansu trudno uniknąć wrażenia, że "to wszystko już było". Można nawet powiedzieć, że "Phantom" to skrzyżowanie "The Lovely Bones" z "Crimson Tide". Z tą jednak przewagą tych drugich, że Susie po śmierci mogła nie tylko salutować, ale jeszcze pocałować chłopaka, no a Hunter i Ramsay bili się na piąchy, jak prawdziwi... Amerykanie.