Na próżno szukać tu zgłębienia tematu licznych zdrad, braku szacunku wobec osób z otoczenia, opryskliwego zachowania czy kontrowersji związanych m.in. z porzuceniem Aduy Veroni po czterdziestu
W jednej z pierwszych scen tytułowy bohater mówi: „chcę być pamiętany jako ten, który wyszedł z operą do ludzi”. Nie trzeba być koneserem muzyki klasycznej by wiedzieć, że były to słowa prorocze. Obecnie trudno do Pavarottiego podchodzić inaczej niż przez pryzmat człowieka-legendy, który jak nikt inny spopularyzował operowe brzmienia. To on wyprowadził je z elitarnych, ociekających przepychem filharmonii na ogólnodostępne trybuny stadionów, by jego wokalny geniusz mógł trafić „pod strzechy”, zasilając światowe listy przebojów. Mniejsza o to, czy takie przewartościowanie uważa się za niepodważalną zasługę Włocha, czy raczej zdradliwe upupienie tradycji scenicznej. W swojej kategorii śpiewak był niezrównany i do dziś, choć często wymienia się obok niego szereg kolegów po fachu, pozostaje bodaj najsłynniejszym tenorem naszych czasów. Reżysera nie interesują pod tym kątem żadne rewizjonistyczne aspiracje; tworzy nieomal hagiograficzną laurkę, próbującą jednak jasno i przekonująco odpowiedzieć na pytanie: co stoi za fenomenem artysty?
Na dokument składa się seria fragmentów wywiadów, programów telewizyjnych, nietuzinkowych archiwaliów, zdjęć czy nagłówków z gazet. Przede wszystkim zaś – wypowiedzi rozmaitych osób znających Luciano od strony prywatnej bądź zawodowej. Za pośrednictwem tak gęstego, lecz ustrukturyzowanego z namysłem materiału, Ron Howard rekonstruuje personę „mistrza wysokiego C”. Nie zgłębia jego psychologicznego portretu ani nie wchodzi w pogmatwane szczegóły; tu liczy się konkret, możliwie przejrzyste zobrazowanie kulis międzynarodowej sławy. Poznajemy mało znane ciekawostki z okresu dzieciństwa, relacje z rodzicami, a także nieoczywiste początki kariery muzycznej. Same nagrania koncertów są już niemałą perłą – przeważnie niewystawiane jak dotąd na światło dzienne, zebrane od rodziny oraz przyjaciół, dają pogląd na całokształt scenicznego temperamentu bohatera. Do tego dochodzi zarys miłosnych perypetii i szerokie spektrum lęków czy wątpliwości, targających nim latami mimo względnie ustabilizowanej sytuacji życiowo-materialnej.
Sporo miejsca poświęca się menadżerom, producentom i osobom odpowiedzialnym za medialną reputację Pavarottiego. Przoduje w tym Herbert Breslin, współpracujący z muzykiem przez grubo ponad trzy dekady. Tym, co reżyser eksploruje ze szczególnym zainteresowaniem, są bowiem związki między operowym artyzmem a powierzchnią biznesowych zależności, warunkujących karierę nawet tego kalibru śpiewaka na zatrważającą skalę. Dlatego obraz zdaje się kłaść nacisk nie tyle na zagadnienia ze sfer prywatnej czy stricte artystycznej, co te związane z genezą statusu gwiazdy. Twórca ma świadomość, że jednym z kluczowych atutów postaci było w końcu zatarcie granicy dzielącej hermetyzm sztuki wysokiej od słodkiego kiczu popkultury. Nie oznacza to, że traci z oczu osobistą historię – na gruncie mozaiki życiowych doświadczeń zostaje wydobyta esencja charakteru na tyle złożonego, że można by obdzielić nim tabuny ekscentrycznych rockmanów.
Howard doskonale zna i rozumie tajniki rzemiosła: sprawnie żongluje biograficznymi kontekstami, każdorazowo znajdując środki do właściwej reprezentacji faktów. Potrafi wyważyć ilość miejsca, jaką poświęca każdej z „gadających głów”, za pomocą których płynnie przemieszcza się między kolejnymi punktami na mapie życiorysu. Wie, gdzie ukrócić dany monolog czy materiał z koncertu, by widz nie odczuł znużenia odhaczaniem encyklopedycznych akapitów. Wypowiedzi ekspertów, współpracowników, krytyków operowych i bliskich śpiewaka przeplatane są z fragmentami archiwalnych nagrań, przedstawiających najbardziej imponujące sceniczne popisy. Nawet tam, gdzie autor dysponuje jedynie kolażem wymiętych fotografii, mających służyć za ilustrację omawianych akurat wydarzeń, wciąż udaje mu się nadawać statycznym obrazom niespotykanej dynamiki. Z arsenału zabiegów montażowych wybiera te najbardziej efektowne i precyzyjne zarazem. Choć nie niosą one żadnej rewolucji wizualnego języka, skutecznie uatrakcyjniają przekaz dokładnie tam, gdzie jest to wymagane. Pavarotti od pierwszych do ostatnich scen zachowuje przy tym równe, wartkie tempo. Deklaracja jednej osoby prędko ustępuje następnej, zapis jednego spektaklu przeskakuje w kolejny. Reżyser fachowo podchodzi do swojego tematycznego skarbca, dokonując sprytnej selekcji i segregacji materiału. Całość zamienia się dzięki temu we wciągający przekrój twórczości, obfitujący w szereg zaskakujących perspektyw. Co ważne, ogląda się to z rosnącym zaangażowaniem; w śpiewaku można dostrzec człowieka z zapasem prozaicznych problemów, nieco rozmiękczających stawiany przez lwią część metrażu pomnik.
Nie umniejsza to jednak wrażeniu, że Howard przygląda się swojemu bohaterowi raczej bezkrytycznie. Złożoność osobowości artysty znalazła przecież wyraz zarówno w magnetyzującym cieple, jak i nawracających życiowych toksynach, sumujących na długą listę wad. Uwzględnienie owych skaz na wyidealizowanym monumencie nie tylko pomogłoby filmowi w byciu kompletnym rozliczeniem z biografią lub wiarygodnym odbiciem fascynującej, lecz skomplikowanej persony. Znacznie łatwiej byłoby się też przejmować portretowanymi na ekranie losami, widząc w ich centrum człowieka zbudowanego częściowo z naturalnych przywar, a nie wyłącznie talentu krytego za mgiełką rozczulającej poczciwości. Wszelkie ciemne karty z życiorysu zostają albo zmiecione pod dywan, albo bezrefleksyjnie napomknięte, wtrącone jakby mimochodem.
Na próżno szukać tu zatem zgłębienia tematu licznych zdrad, braku szacunku wobec osób z otoczenia, opryskliwego zachowania czy kontrowersji związanych m.in. z porzuceniem Aduy Veroni po czterdziestu latach małżeństwa dla relacji z młodszą o połowę ex-sekretarką. Howard nie tworzy zdystansowanego laboratorium charakteru, ale gloryfikujący esej, mający więcej wspólnego z osobistym hołdem aniżeli rzetelną i przenikliwą dokumentalistyką. To nie mniej, nie więcej niż rozpisana na wiele głosów aria pochwalna, która jakkolwiek imponuje pietyzmem ukłonu, wciąż nieco rozczarowuje skupieniem na tylko jednej stronie monety.
Za znakami stanowiącymi o wielowymiarowym kolorycie Pavarottiego trzeba zatem drążyć głębiej – między fragmentami wywiadów w telewizji, wypowiedziami najbliższych czy rejestracjami spotkań z innymi weteranami branży muzycznej (na szczególną uwagę zasługuje Bono, lider zespołu U2 i zapewne najciekawszy z obecnych tu rozmówców). Archiwalnego materiału na szczęście nie brakuje, a znając mniej reprezentatywne fakty z życiorysu bohatera nietrudno domyślić się gorzkiego kontekstu poszczególnych wyznań. Dzieło Howarda jak ulał pasuje natomiast do szufladki filmowych afirmacji, uświęcających otwartość i zaraźliwą energię do życia. Wielkiemu pieśniarzowi nie można w końcu odmówić charyzmy, medialnego powabu, czarującego dowcipu, entuzjazmu oraz miłości do ludzi iskrzącej za śnieżnobiałym uśmiechem. Przy takim zestawie anielski głos to już tylko dodatek.