"Ludzka natura wymyka się logice" – mówi Sherlock Holmes. Ma 93 lata i pierwsze objawy choroby Alzheimera. Dawniej przenikliwe spojrzenie jest dziś trochę zamglone, w ruchach nie ma już elegancji, w myśli – perfekcji. Holmes
Iana McKellena wydaje się trochę niezdarny, powolniejszy. Kiedy wchodzi do domu na wsi i kapelusz wypada mu z rąk, pomocną dłoń wyciąga do niego gosposia, pani Munro (
Laura Linney). W posiadłości na prowincji mieszka też jej syn, około dziesięcioletni Roger (
Milo Parker). Sherlock nie będzie tu prowadził śledztwa. Ucieka od miejskich spraw, 221B Baker Street i wyrzutów sumienia wywołanych przegraną sprawą. Dedukcja już nie jest jego najmocniejszą stroną, ale słabość tytułowej postaci to bez wątpienia największy atut opowieści
Billa Condona.
"Mr. Holmes" to film z podwójną retrospekcją i skromną, wyciszoną akcją toczącą się w czasie teraźniejszym. Rozwijająca się choroba nie zaciera wspomnień fatalnie zakończonej sprawy Ann (
Hattie Morahan), matki będącej w żałobie po dwukrotnym poronieniu. Holmes sukcesywnie do niej wraca, usiłując przypomnieć sobie, co i jak wydarzyło się naprawdę. Jak proustowska magdalenka pojawiają się też wspomnienia jego rozmów z Japończykiem Tamiki Uzemakim (
Hiroyuki Sanada). To jego żonie Sherlock zdradza bowiem, że czarny melonik nosi tylko na ilustracjach i bardziej niż fajkę, ceni sobie cygaro. W fabule
Condona Holmes ma odsłonić nie tylko swoje słabe strony, ale i prawdziwe oblicze. Nie szukamy więc dowodów popełnionej zbrodni, ale oznak zmiany. Kamera
Tobiasa A. Schliesslera uważnie przygląda się Sherlockowi, a my widzimy lekko przygarbioną sylwetkę, głębokie zmarszczki, plamy wątrobowe i czujne, choć zmęczone spojrzenie starego człowieka.
Holmes
McKellena nie ma nic wspólnego z ikoną branży detektywistycznej, jaką na potrzeby telewizyjnego
"Sherlocka" stworzył
Benedict Cumberbatch.
McKellen nie kreuje obiektu kultu, ale w mistrzowski sposób wciela się w mężczyznę, który uczy się przyznawać do własnych słabości. Holmes wie też, że staje do walki z przeciwnikiem podstępniejszym od siebie – własną pamięcią, która nie działa według żadnego schematu, figluje i w każdej chwili może wywinąć zabójczy numer. Stara się więc uchronić wspomnienia, spisać je, oczyścić swój życiorys z naddatku literackiej fikcji i opowiedzieć znane wszystkim historie z własnej perspektywy. Jego pierwszym czytelnikiem jest Roger. Najpierw wykrada czystopis z pokoju Sherlocka. Kolejne rozdziały dostaje jednak w prezencie. Między detektywem a dzieckiem zawiązuje się typowa relacja o uczniowsko-mistrzowskim charakterze.
Condonowi udaje się pokazać, że obie strony czerpią od siebie wiedzę, która pomaga oswoić nową sytuację.
Niespodzianka polega tylko na tym, że w owej sytuacji – primo: nie ma nic wyjątkowego, secundo: i to jest w niej właśnie najpiękniejsze.
Paul Auster otwiera swój autobiograficzny "Dziennik zimowy" słowami, w których najłatwiej opisać emocje, jakie zdają się towarzyszyć filmowemu Sherlockowi: "Jest przekonany, że to nie może go spotkać, że to nie ma prawa go spotkać, że jest jedynym na świecie, którego to nigdy nie spotka, a potem wszystko po kolei spotyka właśnie jego, w ten sam sposób, w jaki spotyka wszystkich dookoła". Nie tylko Sherlock musi się zmierzyć z nagłym osamotnieniem i lękiem przed chorobą. Ann z jego wspomnień nie mogła przeżyć utraty dzieci, Uzemaki mierzył się z odejściem ojca, a Roger – z jego brakiem. Pani Munro (w kulminacji wątków rozgrywających się w wiejskim domu) stanęła twarzą w twarzą ze strachem przed utratą syna.
"Tylko prawdziwe opowieści mają wartość" – powtarza Sherlock i o taką ociera się fabuła
Condona. I nie chodzi tu o prawdę biograficzną, ale o ekranowy autentyzm, w który chce się wierzyć w każdej minucie seansu. Reżyser odnosi się z szacunkiem nie tylko do swojego bohatera, ale i do widzów. I dzięki temu zdobywa zainteresowanie. Nie próbuje sprzedać sentymentalnej bajeczki. Wzrusza moment, w którym Sherlock Holmes siedzi z panią Munro na ławce w szpitalu, a jej oczy szklą się od łez, ale to wzruszenie nie ma nic wspólnego z emocjonalną filmową tandetą. Condon nakręcił film prosty i skromny, czym udowodnił, że nie trzeba przyciskać gazu do dechy, żeby wcisnąć widza w fotel.