Recenzja filmu

Ostatni kowboj (1962)
David Miller
Kirk Douglas
Gena Rowlands

Samotni są odważni

"Jestem samotnikiem. Kaleką, który toleruje tylko swoje towarzystwo. Nie umiem z nikim dzielić życia. Tacy jak ja nie mają kobiet, bo nie potrafią kochać" - cytat idealnie opisujący Johna Burnsa
"Jestem samotnikiem. Kaleką, który toleruje tylko swoje towarzystwo. Nie umiem z nikim dzielić życia. Tacy jak ja nie mają kobiet, bo nie potrafią kochać" - cytat idealnie opisujący Johna Burnsa - ostatniego z ostatnich prawdziwych indywidualistów dzikiego zachodu, nieprzystosowanego, szukającego wiatru w polu, buntowniczego i wolnego, przyjmującego każdy dar losu, niezależnie czy jest to szczęście czy pech. Reżyser David Miller w swojej opowieści o upadku kowbojskiego mitu i wdzierającej się cywilizacji na niegdyś dzikie tereny zachodu Stanów Zjednoczonych, snuje historię o człowieku, który nie chce zaakceptować tych zmian i niestrudzenie podąża swoimi ścieżkami. Wątek zresztą poruszony już rok później w dziele Martina Ritta "Hud, syn farmera".

Na pierwszym planie obserwujemy kowboja o twarzy Kirka Douglasa, który żyje pod gołym niebem z dnia na dzień w oderwaniu od społeczeństwa. Jego najlepszy przyjaciel trafia do więzienia za wyciągniecie pomocnej dłoni do imigrantów z Meksyku. Spotkanie z dawną miłością,  rozdrapuje wspomnienia. John Burns wpada na szalony plan - da się złapać, by trafić do aresztu i spotkać starego kompana, być może namówić go do wspólnej ucieczki. Ten jednak odmawia, gdyż chce żyć zgodnie z prawem, nie uciekać przed odpowiedzialnością. Przywodzi to namyśl archetypiczną opowieść o dwóch braciach. Jeden żonaty, ojciec i głowa rodziny, porzucający stare przyzwyczajenie na rzecz życia u boku kobiety i syna. Drugi natomiast wolny jak ptak, nie poddający się ramom i mechanizmom społeczeństwa. Gdy Burns samotnie ucieka z więzienia, w pościg za nim rusza Szeryf Morey Johnson (Walter Matthau). Morey pełni tutaj funkcję łącznika między starym światem, a nowym. Z pewnością pamięta inne czasy, co widać w jego podejściu do młodszych podwładnych. Choć bardzo chcę dorwać uciekiniera, w głębi duszy mu kibicuje, a może i nawet podziwia za odwagę i brawurę. Jego nostalgię i sentymentalizm widać w scenie, gdy przez okno spogląda na psiaka, który zawsze o tej samej porze zjawia się pod posterunkiem. 

Western Millera powstał w czasach, gdy Dziki Zachód już praktycznie nie istniał. Jest to niewątpliwie nostalgiczna podróż do krainy utraconej bezpowrotnie. Czerń i biel - kolory w jakich powstał obraz - można interpretować jako próbę nadania filmowi atmosfery smutku i sentymentu do starych westernów. Ogromnym atutem są zapierające dech widoki na Góry Sandia w Nowym Meksyku. Monumentalna góra, na którą wspina się bohater, góruje nad płaskim terenem. Film ma spokojną narrację, by nieco rozkręcić się w późniejszej, bardziej sensacyjnej części.

Postać Burnsa możemy odnaleźć choćby w późniejszym Johnie Rambo - równie nieprzystosowanym, wyrzuconym na margines i nieco zagubionym. Na pewno walka stoczona w górach przywodzi na myśl sceny z "Rambo: Pierwsza krew". Nie ulega wątpliwości, że "Ostatni kowboj" był inspiracją dla niektórych późniejszych twórców.

Jako fana westernu, historie o schyłku Dzikiego Zachodu zawsze mnie wzruszają. "Ostatni kowboj", choć na pierwszy rzut oka prosty w konstrukcji, porusza uniwersalne tematy amerykańskiej kinematografii. Jest przede wszystkim hołdem dla wolności, nonkonformizmu i indywidualizmu. Chciałoby się w tym miejscu powiedzieć "samotność jest odwagą". Czyż takie życie nie jest trudniejsze i nie wymaga większego poświęcenia? Postać Johna Burnsa wyraziła to we wspomnianym wyżej cytacie udowadniając przy tym, że takie życie nie jest dla każdego, ale on zajrzał w głąb siebie i uznał, że jest na to gotów. Czy jednak nie przypłacił za to zbyt wysokiej ceny?
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?