Recenzja filmu

Notatnik śmierci (2017)
Adam Wingard
Lakeith Stanfield

A na obiad tylko przystawka

Twórcy serialu na prawdę nie bawią się z widzem. Fabuła prze do przodu niczym Usain Bolt, pozostawiając tych, którzy nie dotrzymają jej kroku, daleko w tyle. Przemiana Lighta w mordercę, któremu
"Notatnik śmierci" było moim pierwszym świadomie obejrzanym anime. Wówczas otrzymaliśmy złożoną fabułę, dogłębną analizę ludzkiej natury, interesujące postacie i nagłe zwroty akcji, których nie powstydziłyby się największe produkcje rodem z Hollywood. Wielbiciele serii od lat czekali na przeniesienie mangi Tsugumi Ohby na duży ekran. Po mniej lub bardziej udanych próbach twórców z kraju Kwitnącej Wiśni, Netflix rozbudził nasze apetyty na film godny tej historii. Niestety apetyt nie został zaspokojony, bo na obiad była tylko przystawka.

Wiadomym nie od dzisiaj było, że aby przenieść na duży ekran anime, które liczyło sobie 40 odcinków, Netflix będzie musiał okroić nieco fabułę tego filmu. Aby film stał się bardziej dostępny dla szerszej publiczności, twórcy zdecydowali się przenieść akcję na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, a dokładniej do Seattle. Wybór nie przypadkowy, ponieważ nie od dziś wiadomo, że Seattle rządzi się swoimi prawami. Miasto wydaje się dostatecznie blisko Kalifornii, by traktowano je jako ważny obszar na kuli ziemskiej, jednocześnie tworzy tak zamkniętą społeczność, że stanowi niemal idealny przytułek dla seryjnego mordercy.

Właśnie, morderca! Light Yagami, grany przez Nata Wolffa, jest spokojnym prymusem, którego największym przestępstwem jest odrabianie prac domowych za innych uczniów liceum, do którego uczęszcza. Poznajemy go praktycznie w wirze wydarzeń, otóż pewnego dnia podczas burzy spada niemalże na niego "Notatnik Śmierci". Chłopak szybko odkrywa jego niezwykłe zdolności i film zaczyna się na dobre. Tutaj zakończymy streszczenie historii, by nie psuć radości odkrywającym ją na nowo i nie zanudzać osób z nią już zapoznanych.

W powyższym streszczeniu użyłem słowa klucz - szybko. Twórcy serialu na prawdę nie bawią się z widzem. Fabuła prze do przodu niczym Usain Bolt, pozostawiając tych, którzy nie dotrzymają jej kroku, daleko w tyle. Przemiana Lighta w mordercę, któremu odbieranie ludzkiego życia sprawia przyjemność, jest niemal niezauważalna, a co ważniejsze nie jest kompletna. Kto widział anime, ten wie, że w pewnym momencie Light był maszyną do zabijania i wypełniał kolejnymi nazwiskami notes z niebywałą prędkością. Nat Wolff chociaż niespodziewanie dobrze pasował do tej roli nie wniósł niego nowego do tej postaci - ot, odegrał co miał.

O ile brak kolorytu w postaci Lighta / Kiry jestem w stanie przebaczyć twórcom, to już absolutnie nie rozumiem, jak można było popsuć tak genialną postać jaką jest L. Fakt, że ta postać była źle napisana to jedno (w sumie w całym filmie nie mogę powiedzieć, że którakolwiek postać zasłużyła na tą nagrodę), natomiast bolał aż widok Keitha Stanfielda męczącego się z tą rolą. Widać, że aktor odrobił lekcje i starał się naśladować gesty L, które poznaliśmy w anime, jednak robił to bardzo niezgrabnie i nieudolnie.

Najsilniejszą stroną anime była walka między dwoma genialnymi i chłodnymi umysłami powyższych bohaterów. W filmie, który zaserwował nam Netflix, praktycznie ten wątek został zminimalizowany, by nie powiedzieć usunięty całkowicie. Bardzo ważne wnioski, które wysuwa czy to L czy Kira, zostają podane w formie suchej informacji. Widz nie ujrzy i nie przeżyje razem z bohaterem całego procesu myślowego, dostanie go na tacy w formie krótkiego dialogu między bohaterami. Tak obdarta ze skóry i wręcz surowa fabularnie ekranizacja staje się niemal kolejną częścią hitu "Oszukać przeznaczenie" aniżeli daniem, na które fani anime z całego świata czekaliby latami. Żeby nie było zbyt gorzko, należy też pochwalić twórców filmu. Netflix potrafi przenosić nas w czasie, a ostatnio ulubionym kierunkiem twórców jest przełom lat 80. i 90. 
Tak samo jak w przypadku"Stranger Things" mogliśmy wręcz poczuć klimat świata zaserwowanego nam przez Adama Wingarda i ekipę. Efekty specjalne, choć występowały nad wyraz często, nie przysłoniły całego zarysu filmu a ich jakość była najwyższej klasy. Szczególne wrażenie może robić Ryuk, który choć stworzony w całości komputerowo jest charyzmatyczny i przerażający. Duża w tym zasługa Willema Dafoe, którego głos jest bardziej demoniczny niż pewnie niejednego demona. Świetna i klimatyczna muzyka buduje napięcie, które pewnie przypadnie do gustu amerykańskiej widowni. Na koniec warto też wspomnieć o roli Mii, którą zagrała Margaret Qualley. Świetnie się spisała w roli bezkompromisowej intrygantki.

Podsumowując, "Notatnik śmierci" nie jest może filmem złym, ale oczekiwania wobec tego tytułu były ogromne. Twórcy postawili wszystko na jedną kartę sprowadzając fabułę do roli dodatku do filmu. Czy to zagranie im się opłaci? Czy na pewno spłycanie wielkich historii, by dopasować je do niewymagającego widza jest słuszną drogą? Wydaje mi się, że to nie jest droga, którą Netflix powinien podążać. Finansowo ten film może okazać się sukcesem, artystycznie - wątpię.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wielu kinomaniaków powinno kojarzyć Neflixa z kilkoma produkcjami, które odniosły sukces, mianowicie... czytaj więcej
Na wstępie może kilka słów o pierwowzorze. "Notatnik śmierci" to seria, którą można uwzględnić w starter... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones