"Niezniszczalni 2" zostali nakręceni według pradawnej amerykańskiej recepty na sequel. Brzmi ona: więcej, mocniej, szybciej. Niezłomnym seniorom prócz pary w pięściach nie brakuje również
Sylvester Stallone ma 66 lat. Arnold Schwarzenegger 65. urodziny obchodził tydzień temu. Z kolei Chuck Norris dawno przekroczył granicę wieku emerytalnego. Gdyby mieszkali nad Wisłą, nastolatki mogłyby im ustępować miejsca w ikarusach, a wnuki kupować w prezencie na święta wzmacniający syrop. W Hollywoodzie wszyscy trzej prężą przed kamerą muskuły, targają ciężkie giwery i spuszczają łomot tabunom napastliwych delikwentów. Co najważniejsze, robią to na tyle sugestywnie, że po wyjściu z kina młode pokolenie widzów ma ochotę ćwiczyć w realu wejście smoka. Starość nie radość? Wolne żarty.
Stallone kolejny raz wciela się w Barneya Rossa – dowódcę grupy najemników, którzy za odpowiednią cenę wybiorą się choćby do piekła. Póki co zostają wysłani przez CIA na Bałkany, by odzyskać cenny ładunek z wraku samolotu. Na miejscu brygada wpada jednak w zasadzkę urządzoną przez demonicznego Francuza o jakże subtelnym nazwisku Vilain (po angielsku: złoczyńca, łotr). Gdy jeden z członków drużyny ginie, Ross poprzysięga zemstę. Zapytany o plan odpowiada: wytropić, dorwać, zabić. Tak niewiele słów, a tyle w nich treści!
"Niezniszczalni 2" zostali nakręceni według pradawnej amerykańskiej recepty na sequel. Brzmi ona: więcej, mocniej, szybciej. W porównaniu z pierwszą częścią w obsadzie znalazło się więcej legend oldskulowego kina akcji (prócz Norrisa, zaproszenie do zabawy przyjął Jean-Claude Van Damme), ich wrogowie obrywają jeszcze mocniej, a historia rozwija się w dwa razy szybszym tempie. Zmianie nie uległa za to leżąca u podstaw serii wiara w to, że w epoce cyrkowego, naszpikowanego komputerowymi efektami kina, które uczyniło twardzieli z metroseksualnych chłopców, nadal jest miejsce na pot, krew i łzy. Twórcy sequela korzystają w paru miejscach z dobrodziejstw CGI, ale nigdy nie bierze ono góry nad pracą aktorów, kaskaderów albo pirotechników. Oglądałem film jeszcze przed zakończeniem postprodukcji, więc wiem, o czym piszę.
Poza Jetem Li, który po kwadransie projekcji niespodziewanie żegna się z towarzyszami broni i odlatuje na spadochronie do Chin, każda z gwiazd ma tu swoje pięć minut. Schwarzenegger i Bruce Willis przerzucają się kultowymi odzywkami ze starych kinowych hitów, Dolph Lundgren przypomina, że zanim wybrał kino, był doktorem chemii, a Norris wkracza do akcji przy dźwiękach muzyki ze spaghetti westernu. Jak widać, niezłomnym seniorom prócz pary w pięściach nie brakuje również poczucia humoru i autoironii.
Kluczowa dla filmu wydaje się scena, w której najemnicy w uznaniu zasług dostają od rządu pamiętający lepsze czasy samolot. Na widok pordzewiałej blachy i przestarzałej technologii jeden z bohaterów stwierdza (cytuję z pamięci): Przecież to gruchot. Na to inny z uśmiechem na ustach dodaje: Tak jak my. Stallone i spółka znają swoje miejsce w szeregu. Wiedzą, że "Niezniszczalni" są łabędzim śpiewem pokolenia Panów Muskułów. Na szczęście wciąż nie brakuje chętnych, by tego śpiewu słuchać.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu