Sporo tu psychoanalitycznych symboli, zabaw w podwójne kodowanie, elementów baśni. Refn opowiada historię tak banalną, że wystarczyłoby jej na etiudę – naiwna dziewczyna z małego miasteczka opala
Witajcie w gnieździe os. Wybieg jest długi i śliski, żądła konkurentek śmiercionośne, złe języki jak okiem sięgnąć. Szesnastoletnia Jesse (Elle Fanning) wchodzi do świata mody frontowymi drzwiami, jak wiele dziewczyn z prowincji, którym "facet imieniem Chad powiedział w barze, że się nadają". Nikt jednak nie ma wątpliwości, że trafiła pod właściwy adres. Gdy ją poznajemy, pozuje z malowniczo podciętym gardłem, a chwilę później mozolnie ściera się z siebie sztuczną krew. Ten motyw laminowania dziewczyny, konserwowania jej nieziemskiego piękna, będzie w filmie powracał. Pokusie ulegną wszystkie gwiazdy orbitujące wokół słońca, którym u Refna jest naturalna, nietknięta skalpelem ani męską dłonią Jesse.
W ogóle sporo tu psychoanalitycznych symboli, zabaw w podwójne kodowanie, elementów baśni. Refn opowiada historię tak banalną, że wystarczyłoby jej na etiudę – naiwna dziewczyna z małego miasteczka opala się w świetle reflektorów, zaczyna wierzyć w to, co słyszy (a jak mówi jej szefowa: "ludzie wierzą w to, co słyszą") i z małej lolitki zamienia się w dużą. Reżyser ma jednak ambicję, by uczynić z niej coś więcej i zaprzęga w tym celu barokową formę. Dzieje się: pop-art i najtisowe wideoklipy, geometryczne odloty i spiętrzenia wielobarwnych faktur, suknie niczym zastygła lawa i kobiety jak usychające kwiaty. Wszystko w poetyce narkotycznego tripu, z rezonującymi w absolutnej ciszy dialogami albo pulsującą elektroniczną muzyką. Świat mody z jego filmu jest nęcący i odpychający jednocześnie, żarłoczny jak czarna dziura i zarazem pozbawiony grawitacji. Myślcie o "Neon Demon" jak o połączeniu "Czarnego łabędzia", "Under The Skin", późnego Lyncha i paryskiego tygodnia mody. O ile jesteście w stanie.
Pod tą oślepiającą fasadą niewiele się jednak kryje. To tylko dym i lustra, partia rozgrywana zręcznie i na chłodno, bez jakiejkolwiek emocjonalnej intensywności, bez śladu erotycznego napięcia. Jest to po części wina przyjętej konwencji. Spodziewaliśmy się horroru, a Refn celuje raczej w mroczną satyrę. Aktorzy wypowiadają swoje kwestie z ewidentnym dystansem, bawią się figurami demonicznego fotografa (jak Desmond Harrington), zawistnej konkurentki (jak wspaniały duet Bella Heathcote-Abbey Lee), kabotyńskiego projektanta (kradnący sceny Alessandro Nivola). Gdy jednak Refn wykorzystuje ich w dyskusji o definicji piękna, kulcie młodości oraz zgniłej ludzkiej naturze, trudno przyjmować jego rewelacje z kamienną twarzą; wydają się co najwyżej przedłużeniem tego kabaretu. Postaci są zresztą czysto pretekstowe, a większość obsady – poza intrygującą Jeną Malone w roli "dobrego duszka" bohaterki – niewykorzystana. Dynamika relacji między nimi jest niewielka; niby ścierają się charaktery, ale iskier nie widać. W ewolucję amebowatej Fanning trzeba wierzyć na słowo. Christina Hendricks pojawia się w jednej scenie, by autoironiczną frazą przypomnieć o tym, że Hollywood ma problem z jej kształtami. Z kolei odkryty przez Gaspara NoeKarl Glusman jest tak bezbarwny, że jego występ w "Love" urasta nagle do szekspirowskiej rangi.
Kiedy jakiś artysta zaczyna podpisywać się inicjałami, w głowie powinna zapalać się lampka ostrzegawcza. Jakby ktoś mu powiedział, że już można, że marka ugruntowana, więc czas złożyć widzów na ołtarzu "wizjonerstwa" i "autorskiej wyobraźni". Przeciętny "Neon Demon" dowodzi jednak, że sygnatura NWR jest nie tyle gwarancją sukcesu, co oznaką pychy. I choć fakt, że film wygwizdano w Cannes, raczej Refna obchodzić nie będzie, to świadomość, że wygwizdano również filmy znacznie lepsze i znacznie gorsze, powinien go trochę zaniepokoić.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu