Na kartach powieści Nicka Hornby'ego cierpki humor sąsiaduje z depresyjną aurą, a ironia ustępuje czasem miejsca romantycznym porywom serca. Wybuchowa mieszanka nastrojów i żartów przyciąga
Na kartach powieści Nicka Hornby'ego cierpki humor sąsiaduje z depresyjną aurą, a ironia ustępuje czasem miejsca romantycznym porywom serca. Wybuchowa mieszanka nastrojów i żartów przyciąga filmowców, którzy widzą w twórczości Brytyjczyka gotowy materiał na soczyste komediodramaty. Przykład "Nauki spadania" pokazuje, że jest to jednak zwodniczy urok – wcale nie tak łatwo połączyć ze sobą ogień i wodę, sardoniczny śmiech i egzystencjalny płacz.
Czworo nieszczęśników spotyka się przypadkowo w sylwestra na dachu jednego z londyńskich drapaczy chmur. Wszyscy planują pożegnać się z życiem. Samobójstwo wymaga jednak samotności, dlatego niedoszli denaci zmuszeni są odłożyć na później skok na główkę. Póki co zawiązują nietypową grupę wsparcia: przez kilka tygodni będą pomagać sobie nawzajem w odganianiu czarnych myśli. Ich – nomen omen – deadline to walentynki. Czy atmosfera święta zakochanych skutecznie wybije im z głowy wizję bliskiego (i bolesnego) spotkania z ubitym asfaltem? A może dla niektórych z nich jest już za późno, by zawrócić z drogi do zatracenia?
Wyjściowy pomysł wydaje się wyjątkowo karkołomny – historie o samobójcach bywają ryzykowne artystycznie nawet wtedy, gdy opowiada się je w konwencji psychodramy, a co dopiero czarnej komedii! Potrzeba wyczucia i olbrzymich pokładów empatii, aby film zachował emocjonalną wiarygodność i nie osiadł na mieliźnie banału. Reżyser Pascal Chaumeil nie miał do tej pory doświadczenia w tego typu kinie. Jego dotychczasowe utwory w najlepszym wypadku były zgrabną komediową konfekcją ("Heartbreaker. Licencja na uwodzenie"). W "Nauce spadania" twórca miota się między wdzięczną bajką ku pokrzepieniu serc a fundamentalnymi pytaniami o sens istnienia w bezsensownym świecie. W efekcie odbiera tej opowieści jakąkolwiek wagę, a problem samobójstw trywializuje. Kto wie, być może to kwestia różnic kulturowych: wyspiarska wrażliwość Hornby'ego po prostu słabo przegryza się z francuską wrażliwością Chaumeila?
Aktorski gwiazdozbiór w rolach głównych nie wysila się, aby wznieść film ponad przeciętność. Prawie każdy gra tutaj zgodnie z szufladką, w której dał się zamknąć. Pierce Brosnan jest czarującym dżentelmenem przyklejonym do markowego garnituru i wysokoprocentowego drinka. Toni Collette cierpi jak tylko umie najlepiej, a Aaron Paul nie potrafi rozstać się z Jessiem z "Breaking Bad". Jedna Imogen Poots jako pyskata, rozchwiana psychicznie Jess wnosi na ekran trochę świeżości, ale to za mało, by "Nauka spadania" zakończyła się miękkim lądowaniem.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu