Dynamika sportowych sekwencji leci na łeb, na szyję. Stolicę Urugwaju powinni odwiedzić wraz Bjelogrliciem tylko najwięksi fani i początkujący historycy futbolu.
"Montevideo" wchodzi na polskie ekrany, ale wszyscy jesteśmy już gdzie indziej. Bronimy razem z Tytoniem bramki, pomagamy Błaszczykowskiemu rozegrać piłkę, a Lewandowskiemu – wykończyć akcję. Niewielka strata. Nawiązując do retoryki naszych mistrzów komentarza sportowego, reżyserski debiut aktora Dragana Bjelogrlicia raczej nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina. Nawet tego piłkarskiego.
Opowieść o dziarskich, przedwojennych chłopakach z futbolówką przyciągnęła do serbskich i czarnogórskich kin tłumy. Trudno się dziwić – Bjelogrlić przypomina chwalebną kartę z historii tamtejszego futbolu i razem ze skleconą naprędce reprezentacją Jugosławii udaje się na pierwszy mundial do Montevideo. Zanim jednak nastanie rok pański 1930, a drużyna z Belgradu pokona 2:1 Brazylię, 4:0 Boliwię i dopiero w półfinale ulegnie 6:1 późniejszemu triumfatorowi mistrzostw Urugwajowi, cudowna jedenastka musi pokonać swoje słabości i dojrzeć do sukcesu.
Stal hartuje się tu dokładnie tak samo jak w dziesiątkach innych filmów o futbolu. Ledwie naszkicowani bohaterowie mają mniejsze lub większe problemy z charakterem, motywacją albo wiarą we własne siły. Nakarmiona krwią, potem i łzami przyjaźń okazuje się remedium na większość z nich. Aleksandar "Tirke" Tirmanic, Blagoje Marijanovic, Milutin Ivkovic oraz ich koledzy z drużyny to faceci, których życiorysy mogłyby posłużyć za kanwę jedenastu filmów, Bjelogrliciowi tymczasem starczyło materiału na dwie godziny z okładem. Wybrał ścieżkę sentymentalnego hołdu – ekran tonie w barwach sepii, piłkarze portretowani są niczym socrealistyczni herosi, a futbol to bezkonkurencyjna kuźnia charakteru.
Owe uproszczenia można twórcom wybaczyć, tym bardziej że film skrzy się humorem i opowiedziany jest w lekki, bezpretensjonalny sposób. Trudno natomiast przymknąć oko na sposób prezentacji boiskowych zmagań. Piłka nożna to na srebrnym ekranie balet solistów – każdy zwód wchodzi bezbłędnie i jest gimnastycznym majstersztykiem, piękne bramki strzela się "ciosem karate" albo majestatycznym szczupakiem, a zwolnione tempo pozostaje sztandarowym środkiem stylistycznym w arsenale reżysera. I choć mieści się to wszystko nostalgicznej konwencji, dynamika sportowych sekwencji leci na łeb, na szyję.
Stolicę Urugwaju powinni odwiedzić wraz Bjelogrliciem tylko najwięksi fani i początkujący historycy futbolu. Z pochłoniętą eurogorączką resztą widzimy się w strefie kibica.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu