"Mission: Impossible – Fallout" to ni mniej, ni więcej jak wypisana za 178 milionów dolarów karta pacjenta. Katalog wszystkich przypadłości Toma Cruise'a, począwszy od nieuleczalnego narcyzmu,
"Mission: Impossible – Fallout" to ni mniej, ni więcej jak wypisana za 178 milionów dolarów karta pacjenta. Katalog wszystkich przypadłości Toma Cruise'a, począwszy od nieuleczalnego narcyzmu, dzięki któremu każdy film z cyklu to show jednego aktora, skończywszy na uzależnieniu od ryzyka, które zamienia okres zdjęciowy w maraton tańca ze śmiercią. Na dyżur wraca również twórca poprzedniej części, Christopher McQuarrie. To nie tylko jeden z najlepiej inscenizujących reżyserów w Hollywood, ale i facet, który doskonale rozumie, że Cruise – podobnie jak jego ekranowe alter ego Ethan Hunt – jest tym skuteczniejszy, im bardziej wyrozumiałego ma szefa.
Wątek odpowiedzialności za dobre samopoczucie widza – istotny w strategii aktora i kluczowy w kinie akcji – jest również odzwierciedlony w samej fabule filmu. Tym razem zakonspirowany Ethan depcze po piętach terrorystom, którzy wybierając nazwę swojej grupy, ewidentnie nie zrozumieli chrześcijańskich konotacji słowa "apostołowie". Próbując odzyskać skradziony przez nich pluton, kończy w patowej sytuacji – wizja nuklearnej zagłady jest oczywiście przerażająca, ale nie tak bardzo jak wyrzuty sumienia po śmierci zdemaskowanego kolegi. I tak, bohater stawia wszystko na jedną kartę, wyciąga kumpla z opałów, zaś świat staje w obliczu atomowego zagrożenia. Spokojna głowa. Kiedy Tom Cruise odsłania dwie półki śnieżnobiałych zębów, a Ethan Hunt zapewnia, że nas nie zawiedzie, wiemy, że obaj nie blefują.
Determinacja, z jaką aktor spełnia swoją obietnicę, to już inna bajka. Podręcznik dla kaskaderów, manifest kina totalnego oraz materiał poglądowy dla psychiatry. Rollercoaster rusza powoli, cały prolog to wielki ukłon w stronę filmu Briana De Palmy, sekwencja zogniskowana wokół ikonografii kina szpiegowskiego, z obowiązkowym człowiekiem w prochowcu i kiepsko oświetlonym tunelem, w którym prowadzi się lewe interesy. Kiedy jednak Cruise wypchnie już kamerzystę z samolotu, a następnie podąży jego śladem, karuzela atrakcji rozkręci się na dobre. Jest tu pojedynek w nocnym klubie – na gołe pięści i elementy armatury łazienkowej, zrealizowany z takim wyczuciem przestrzeni i taką finezją, że ręce same składają w gardę. Jest sekwencja pościgu w Paryżu – stworzona przy tak niewielkim udziale komputera, że każda ingerencja grafików od razu wbija się klinem w chropowatą fakturę obrazu. Wreszcie, jest starcie śmigłowców, po którym rozważycie kurs pilotażu i wakacje w Kaszmirze. I nawet jeśli podobne wyczyny odwracają uwagę od Cruise'a jako świetnego aktora dramatycznego, to na pewno wpisują go w szlachetną tradycję facetów, którzy chodzili ze śmiercią na piwo, ale nigdy nie płacili rachunku – od Bustera Keatona po Jackiego Chana.
Chociaż jedna scena akcji goni drugą, a każda kolejna zmusza do cichej refleksji nad ograniczeniami ludzkiego ciała i labiryntami umysłu, "Fallout" pełen jest momentów rodem z filmów porno, w których eksplozję namiętności musi poprzedzić kłopotliwy small-talk. Nie chodzi tu jednak ani o to, jak napisane są dialogi (bo są napisane nieźle), ani o to, w jaki sposób McQuarrie opowiada (gdyż opowiada sprawnie). Raczej o fakt, że po sześciu filmach z serii całe to uniwersum pełne szpiegów, płatnych zabójców, skorumpowanych polityków i facetów w gumowych maskach, wciąż wydaje się niedogotowane i kiepsko przyprawione. Ethan Hunt nigdy nie był drugim Bondem, z twarzy podobny był tylko do Toma Cruise'a i w ogóle ciężko było go nazwać skomplikowaną postacią. I choć J.J. Abrams kombinował z trzecim wymiarem, motywacjami oraz wątkiem miłosnym, koniec końców najważniejsze były liczby: wysokość budynku, na który wspiął się Hunt, przebiegnięty dystans, ilość facetów, którzy symultanicznie naskoczyli na niego z kijami do golfa oraz pojemność płuc. McQuarrie próbuje dopisać mu nieco cięższe konflikty, rozniecić w jego głowie jakąś psychomachię, lecz przy tak autotematycznym tekście to raczej syzyfowa praca. Światłem odbitym od najjaśniejszej gwiazdy błyszczą tutaj inni: świetny jest Henry Cavill jako człowiek-taran w popielatym garniturze, z urzędniczym wąsem i łapami jak bochny chleba na dożynkach. Kapitalne wrażenie ponownie robi Rebecca Ferguson – jej Ilsa Faust, tajemnicza do tego stopnia i zakonspirowana tak głęboko, że nie widać jej w żadnym pomieszczeniu do samego końca sceny, to bez dwóch zdań najlepiej napisana kobieca postać tego cyklu.
W jednej z najbardziej kameralnych i dyskretnie poetyckich sekwencji Tom Cruise gna nabrzeżem Tamizy niczym gepard na amfetaminie. I robi to z takim przekonaniem, jakby świat właśnie się kończył, a kolejne części filmu miałyby nigdy nie powstać. Wyjątkowość serii "Mission: Impossible", która po sporych kłopotach (jak mówi stare przysłowie: "you never go full Woo") odnalazła swoją tożsamość, polega właśnie na tym przekonaniu. Nie na kalkulacjach, dziesięcioletnich planach wydawniczych i odcinaniu kuponów, tylko na przesuwaniu granicy, prężeniu mięśni i zaliczaniu kolejnych misji niemożliwych. Zarówno Cruise, jak i McQuarrie doskonale to rozumieją. Nie stając nawet w szranki z reformatorami gatunku formatu George'a Millera ("Mad Max: Na drodze gniewu") czy Paula Greengrassa ("Ultimatum Bourne'a"), osiągają podobny efekt. Bo bez względu na to, kto będzie fikał koziołki przed kamerą, dawał się podpalić albo wyrzucić z jadącego pociągu, najwyższą cnotą kina akcji zawsze będzie uczciwość.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu