Recenzja filmu

Milcząca gwiazda (1959)
Kurt Maetzig
Yôko Tani
Oldřich Lukeš

Sajens fykszyn made in Poland & NRD

Już samo stwierdzenie, że będziemy oglądać film science-fiction powstały w koprodukcji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej może wywołać uśmiech. A jeśli do
Już samo stwierdzenie, że będziemy oglądać film science-fiction powstały w koprodukcji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej może wywołać uśmiech. A jeśli do tego dodamy, że obsadę filmu stanowi dość egzotyczna mieszanka polsko-chińsko (japońsko?)-niemiecko-afrykańska, która, żeby nie było, została zdubbingowana przez Polaków – to mamy już gotowy materiał na całkiem niezłą komedię. I tak należałoby dzisiaj traktować "Milczącą gwiazdę".

Dzieło Kurta Maetziga powstało na podstawie debiutu książkowego Stanisława Lema pt. "Astronauci". Sam autor pierwowzoru literackiego dość krytycznie podchodził do własnego utworu i długo zabraniał jego wznawiania. Nic dziwnego. "Astronautom" daleko do najwybitniejszych powieści Lema, a ich największą wadą jest przeładowanie naukowymi i pseudonaukowymi szczegółami, które dla zwykłego laika są dość ciężkostrawne.

Pewnie dlatego w "Milczącej gwieździe" skupiono się tylko na głównym wątku fabularnym powieści, czyli locie na Wenus. Wyprawa ta jest rezultatem odkrycia na Ziemi tajemniczej szpuli, która, jak się później okazuje, jest zaszyfrowaną wiadomością od Wenusjan. Dlatego najtęższe umysły świata postanawiają wyprawić się na drugą planetę od Słońca, by dowiedzieć się, czego jej mieszkańcy chcą od Ziemian. Kompletowanie załogi nie odbyło się jednak bez spięć. Przewodniczącym drużyny został Rosjanin Arseniew (Mikhail N. Postnikov). To bardzo nie spodobało się ekipie amerykańskiej, która nie chce, by jej najlepszy naukowiec Hawling (Oldřich Lukeš) wyruszył pod radziecką banderą. Próbują nakłonić go do pozostania na Ziemi. Jednak bezskutecznie.

Amerykanie są przedstawieni dość stereotypowo, zapewne zgodnie z ówczesnymi wyobrażeniami. Za oknem ich biura roztacza się widok na wieżowce (niestety nie udało się namalować ich tak, by choć trochę przypominały prawdziwe), wszyscy ubrani są w garnitury, czym bardziej przypominają biznesmenów niż naukowców, zwłaszcza że dla odprężenia popijają whisky. Poza tym knują i kombinują, jak by tu wyprzedzić Ruskich. Rozwój nauki jest im potrzebny tylko do politycznej i militarnej dominacji na świecie. Przykładem może być chociażby Hiroszima.

Za to Rosjanie to chłopaki na schwał. Nie podbój, a dobro ogółu jest najważniejsze. By ogólnoświatowa cywilizacja rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Dość z egoistycznymi pobudkami, dość z nieodpowiedzialnymi działaniami, dość z międzynarodowymi waśniami. Ura! Ura! Ura!

Trzeba jednak przyznać, że te ideologiczne docinki bardziej dziś bawią, niż oburzają. Zresztą literacki pierwowzór również nie był ich pozbawiony. Lemowski początek XXI wieku to czas, w którym upadają ostatnie państwa kapitalistyczne, a próby nawodnienia Sahary kończą się sukcesem. Na szczęście rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Upadły państwa, ale komunistyczne (nie licząc paru wyjątków), a Sahara ma się całkiem nieźle. Szczerze mówiąc, z dzisiejszego punktu widzenia takie socrealistyczne kwiatki w "Astronautach" są największym atutem tej powieści. W gąszczu szczegółowych schematów i opisów urządzeń, mniej lub bardziej prawdopodobnych teorii i, nie oszukujmy się, nieporywającej fabuły takie agitki są niezwykle zabawną odskocznią. Nie widzę zresztą powodu, żeby krytykować Lema za socrealistyczne ciągoty. Zwłaszcza, że wybierał z komunistycznej ideologii tylko te elementy, które bliższe są idei pokoju na świecie, niż walki klasowej. 

I takie jest główne przesłanie zarówno filmu, jak i powieści. Nauka powinna rozwijać się w imię pokoju i ogólnoświatowej (po proletariacku – internacjonalnej) zgody, a nie agresji. W innym przypadku skończymy jak Wenusjanie. 

Banalność przesłania filmu przekłada się na jego kiepską realizację. Praktycznie każdy element "Milczącej gwiazdy" jest zły. Nie widzę jednak sensu pastwienia się nad reżyserem czy aktorami. Spójrzmy na wynik ich pracy jak na komedię. Co prawda niezamierzoną, ale trzeba przyznać, że zabawa jest przednia. Szczególnie, kiedy wysłucha się polskiego dubbingu. Niezwykle komicznie wypadają kwestie wypowiadane przez chińskiego członka załogi, który nie dość, że brzmi dość zniewieściale, to wymawia słowa ze wschodnim zabużańskim "l". Zresztą podobnie jak pozostali członkowie ekspedycji. Oprócz tego dołóżmy jeszcze absurdalne dialogi (okazuje się, że wszystkie kobiety w Chinach interesują się nauką) i polski prototyp R2-D2, i mamy całkiem niezłą komedię.

"Milcząca gwiazda" jest kolejnym przykładem filmu science fiction klasy B. Przy całej swojej niedoskonałości obraz ten jest na swój sposób urzekający. Przyczyną tego są niezamierzone efekty komediowe, wynikające z niskiego budżetu i mało utalentowanej ekipy filmowej. Dlatego lubimy wracać do tego typu produkcji, nawet jeśli w naszym "repertuarze" dominują filmy z tzw. panteonu. Zwłaszcza że wytykanie czyjejś nieudolności, wskazywanie, że coś mu się nie udało, jest niezbyt chwalebną, ale niezwykle satysfakcjonującą cechą człowieka. I tego w nim nie zmieni nawet głęboka eksploracja kosmosu.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?