Powstanie Warszawskie miało już lepszych kronikarzy niż Jan Komasa, ale jeśli idzie o popularyzację heroicznego mitu, "Miasto 44" zrobi więcej dobrego niż wszystkie gimnazja i ogólniaki razem
Powstanie Warszawskie miało już lepszych kronikarzy niż Jan Komasa, ale jeśli idzie o popularyzację heroicznego mitu, "Miasto 44" zrobi więcej dobrego niż wszystkie gimnazja i ogólniaki razem wzięte – o ile oczywiście gimnazja i ogólniaki wybiorą się na film. Są w nim sceny, które – jak już wieść medialna rozniosła – nie kojarzą się za bardzo z poetyką tradycyjnego, historycznego kina. Na przykład ujęcie pocałunku w zwolnionym tempie, w ogniu karabinowego ostrzału. Albo scena erotyczna rozegrana w dubstepowym rytmie utworu Skrillexa. Lub – przykład bodaj najbardziej frapujący – sekwencja wędrówki przez kanały, na ekranie przestrzeń rodem z kina grozy, ożywioną i nawiedzoną, z ruchomymi ścianami miażdżącymi bohaterów. Słowem, jest się czemu dziwić.
Kolega przekonuje mnie, a oparcie ma w słowach samego reżysera, że to momenty emocjonalnych zwyżek. Że ilekroć wojenny koszmar osiąga apogeum, bohaterowie wpadają w stan ekstazy, zaś film staje się polem wizualnego ekscesu. Jeśli jednak tak jest, to mamy problem. Dlaczego bowiem wykwitami wyobraźni bohaterów są wizje rodem z kina grozy, wideoklipów i inne popkulturowe symbole, do których dostęp będzie miało dopiero pokolenie ich wnuków? A jeśli mają to być emocjonalne zwyżki widza, to dlaczego reżyser założył, że czyjekolwiek serce – nawet gimnazjalisty – zacznie w chwilach oddzielających życie od śmierci bić w dubstepowym rytmie (albo, o zgrozo, w takt piosenek Czesława Niemena)?
Trudno odpowiedzieć na powyższe pytania, co tylko potwierdza, że sens tego stylistycznego efekciarstwa jest w filmie Komasy wątpliwy. Zwłaszcza że nawet bez wspomnianych sekwencji "Miasto 44" jest świeże, ma furę narracyjnej energii i odcina grubą krechą całą tradycję "powstańczego" kina.
prod. Akson Studio, fot. Ola Grochowska
Wspomniałem wcześniej o kronikarzach, bo też struktura filmu Komasy oparta jest na kilku węzłowych wydarzeniach Powstania. Okres ciszy przed burzą i "cmentarne" potyczki zgrupowania Radosław, walki na Starówce i starcia na Czerniakowie, bombardowanie szpitali i plan ewakuacji pontonami na Pragę, masakra oddziału Berlingowców i eksterminacja cywili. To wszystko, a nawet więcej znajdziemy na ekranie i trudno oprzeć się wrażeniu (potęgowanemu zwłaszcza przez sam tytuł), że ten kalejdoskop faktów oraz ikonicznych obrazków z okupowanej Warszawy jest w filmie bardziej przekonujący i ważniejszy niż osadzona w centrum historia uczuciowego trójkąta między zmielonymi w trybach wojennej machiny powstańcami (Józef Pawłowski, Anna Próchniak i Zofia Wichłacz) – zwłaszcza że większość z nich owocuje wstrząsającymi scenami rozpadu ciała oraz koncepcją wojny jako stanem przytłaczającego nadmiaru bodźców. I choć pod względem dramaturgicznym historia opowiedziana jest nieźle (są obowiązkowe rozłąki i powroty, szczęśliwe zbiegi okoliczności i wiszące nad bohaterami fatum), to przydałoby się nieco pogłębić ledwo naszkicowane wątki. Jak choćby motyw klinczu pomiędzy wychowaną w "dobrym domu" Biedronką (Wichłacz) a skrywającą kompleks "niskiego" pochodzenia Kamą (Próchniak). Albo ufundowanej na zderzeniu nonkonformizmu z twardą, wojskową etyką relacji Stefana (Pawłowski) z kolejnymi dowódcami – "Kobrą" (Tomasz Schuchardt) i "Czarnym" (Michał Żurawski).
Tym, czego Komasie absolutnie odmówić nie można, jest za to wyczucie filmowego języka. Bez względu na to, czy mówimy o transowej, erotycznej poezji ze Skrillexem w tle (abstrahując od jej zasadności), czy o scenach zbiorowych – efekt jest doskonały. Komasa to jeden z najlepiej inscenizujących polskich reżyserów, zaś większość jego inspiracji – od pierwszoosobowych gier wideo, przez spielbergowski nawyk budowania scen na kontraście detali i szerszych planów, po pulsujący nerwowym rytmem realizm a'la Christopher Nolan – sprawdza się na ekranie świetnie. Z tym ostatnim twórcą kojarzy się zwłaszcza scena wybuchu czołgu na ulicy Kilińskiego, fragment dla filmu kluczowy: makabryczny i efektowny, dobrze wyreżyserowany i odwracający uwagę od niedostatków budżetowych (choć 25 milionów złotych to na polskie warunki sporo, nie oszukujmy się – hollywoodzcy producenci za takie pieniądze nie wstają nawet z łóżka). A także, rzecz znamienna, z eksplozją wyrzucającą bohaterkę poza kadr. To "Miasto 44" w pigułce.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu