Recenzja filmu

Mięso (2016)
Julia Ducournau
Garance Marillier
Ella Rumpf

Zjedz chociaż mięso...

Mnie smakowało. Po pierwsze, podobał mi się sposób, w jaki reżyserka ogrywa przestrzeń. Są tutaj otulone mgłą szosy, prosektoria wypełnione trupim światłem jarzeniówek i gabinety pełne zwierząt w
Kanibalizm niejedno ma imię – zwłaszcza w kinie, gdzie nienasycone amerykańskie wendigo, dzikusy z egzotycznych plemion oraz zmutowani entuzjaści chowu wsobnego rywalizują o to, kto zje więcej. Francuska reżyserka Julia Ducournau idzie jeszcze dalej. Akcja jej kinowego debiutu rozgrywa się na wydziale medycyny weterynaryjnej, pomiędzy jedną wielką imprezą przypominającą obrazy Boscha a ciachaniem inwentarza na zajęciach praktycznych. Powiedz mi, gdzie jesz, a powiem ci, kim jesteś.

Pal licho obskurną kantynę, pojemniki wyładowane otłuszczoną wołowiną i flaki wylewające się z rozprutych zwierząt. Spełnionym koszmarem wegetarianki Justine (Garance Marillier) okazują się dopiero rytuały inicjacyjne, którym poddawani są nieopierzeni pierwszoroczniacy – oblewanie ciepłą zwierzęcą krwią albo przekąska w postaci surowej króliczej wątróbki. Właśnie od takiego chrztu zaczynają się problemy dziewczyny, która z czasem zaczyna tęsknym wzrokiem wodzić za mięskiem – najpierw za drobiowym, a później za ludzkim.

Wraz z pojawieniem się na scenie zbuntowanej siostry głównej bohaterki, Alexii (Ella Rumpf), lekko zużyta metafora kanibalizmu jako aktu seksualnego wjeżdża na ekran z subtelnością kosiarki spalinowej. W Justine budzi się mały żarłok, toteż zmienia się jej ciało, zmysły się wyostrzają, a zdobywanie harcerskich sprawności w akademiku zamienia się w odhaczanie kolejnych erotycznych rytuałów. Łatwo byłoby zafiksować się w tym momencie na feministycznym manifeście, pokazywać bunt dziewczyny jako wyjście z opresji patriarchatu. Ale ponieważ Ducournau ma głowę na karku, swojej historii nadaje uniwersalny wymiar: "Mięso" mówi tyle samo o kobiecej seksualności, co o poszukiwaniu prawa do jej manifestowania, zderzeniu każdego rodzaju seksualnej ekspresji z restrykcyjnymi społecznymi normami (przyznam jednak, że spętany i galopujący po bieżni koń jako metafora tego stanu to nawet dla mnie za dużo).

Razem z bohaterką zmienia się także film, chociaż zasadniej byłoby powiedzieć, że to autorka w pewnym momencie po prostu przestaje mydlić nam oczy. Chociaż Ducournau bawi się konwencją kina grozy, korzysta chętnie z syropu klonowego i zna prawidła body horroru, na "Mięsie" raczej nie będziecie drżeć ze strachu (zakładam również, że z tego powodu jego średnia na Filmwebie będzie się sytuować grubo poniżej "klasycznych" horrorów – pal licho, że kręconych często słoikiem w piwnicy rodziców). W teorii pogrobowiec francuskiej ekstremy okazuje się więc w praktyce kinem inicjacyjnym, w którym – za sprawą precyzyjnej formy – niemal podzielamy fizyczny ból bohaterki, czujemy smak mięsa, w które się wgryza i świąd wysypki, którą rozdrapuje bez opamiętania.

Mnie smakowało. Po pierwsze, podobał mi się sposób, w jaki reżyserka ogrywa przestrzeń. Są tutaj otulone mgłą szosy, prosektoria wypełnione trupim światłem jarzeniówek i gabinety pełne zwierząt w formalinie. Tyle że wyzuto to wszystko z gatunkowego "uroku", odcięto horrorową tkankę niczym zbędny tłuszczyk. Zamiast przechadzać się po kolejnych salach w filmowym gabinecie strachu, reżyserka konsekwentnie maluje pejzaż podświadomości swoich bohaterek. Po drugie, Ducournau nie idzie na barykady, unika łatwej publicystyki, nie chwyciła za kamerę po to, żeby prawić o zgubnych skutkach naszych nawyków żywieniowych – najważniejsza pozostaje dla niej ewolucja Justine. Po trzecie, film zawiera scenę brazylijskiej depilacji spuentowaną aktem kanibalizmu, która sama w sobie usprawiedliwia sens jego istnienia.

Reżyserska maestria Ducournau, w połączeniu z doskonałymi rolami Marillier i Rumpf oraz inteligentnym przenicowaniem schematów kina grozy, przynosi film, który mówi o nas więcej, niż chcielibyśmy przyznać. A jeśli się mylę i jest wyłącznie kampową fantazją o kobiecej zemście na męskiej rasie, to tym lepiej dla kina i gorzej dla mężczyzn. Bon appétit!
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?