Już pierwsze sceny "
Lombardu" jasno pokazują, że nie będzie to obraz ładnej rzeczywistości. Jesteśmy w świecie, który czasy swojej świetności ma dawno za sobą. Teraz jest to miejsce desperatów, którzy wszelkimi sposobami próbują utrzymać się na powierzchni i zachować pozory normalności. Widzimy więc osoby wyprzedające rupiecie, byle tylko zyskać parę groszy. Są też i tacy, którzy za kilka złoty są skłonni kupić używany – i może nie do końca sprawny – czajnik.
Ale to tylko powierzchnia. Przysłuchujący się pracownikom i klientom bytomskiego lombardu reżyser
Łukasz Kowalski szybko zaczyna odsłaniać głębsze pokłady ludzkiej biedy i tragedii. Pracownicy lombardu okazują się powiernikami przychodzących tu ludzi, którzy zmagają się z bezdomnością, brakiem pieniędzy, przemocą. A przecież życie pracowników wcale nie jest lepsze. Tytułowy lombard wygląda imponująco z całą masą przedmiotów wystawionych na sprzedaż, ale pieniędzy wcale nie przynosi. Przed kamerą dokumentalisty toczą się więc spory o każdą złotówkę, słyszymy rozgoryczone głosy tych, których nie stać, by kupić chleb.
Kowalski tak prowadzi narrację, że całkowicie zaciera się granica między pracownikami lombardu a jego klientami. Wszystkich ich łączy wspólna teraźniejszość, a często również podobieństwo życiowych doświadczeń. Jak choćby przemoc ze strony partnera czy pragnienie gestu życzliwości. "
Lombard" jest więc swoistym zwierciadłem, w którym odbija się codzienność nie tylko bohaterów dokumentu, ale również wielu milionów Polaków w różnych zakątkach kraju. Ma to głęboko terapeutyczny wydźwięk. Pozwala sobie uświadomić, że nie jest się samemu. Daje też obietnicę, że nawet w ponurej rzeczywistości jest miejsce na ciepło, życzliwość i wsparcie ze strony drugiego człowieka, który pomaga nie z abstrakcyjnie pojmowanego altruizmu, lecz ponieważ doskonale wie, jak to jest klepać biedę.
Nie bez powodu jednak na stronie festiwalu Millennium Docs Against Gravity przy "
Lombardzie" podano tag "feel good movie".
Kowalski nie epatuje bowiem ponurą rzeczywistością Bytomia, nie pławi się w ludzkim cierpieniu. Jego film jest raczej opowieścią o niezłomności ludzkiego ducha i o zaradności. Znajdziemy tu nawet całkiem sporo humoru. Jego źródłem są przede wszystkim wyraziste charaktery właściciela lombardu i jego partnerki. Ich przekomarzania czy próby przyciągnięcia do lombardu nowych klientów dodają dokumentowi lekkości, która czyni film o wiele przystępniejszym; jego wymowa nic jednak na tym nie traci. Można w tej metodzie odnaleźć duchowe powinowactwo z brytyjskimi komediami obyczajowymi typu "
Goło i wesoło".
Z tego samego powodu seans "
Lombardu" pozostawia niedosyt – film wydaje się za krótki. Otrzymujemy jedynie migawki z życia pracowników i klientów lombardu. To wystarcza do naszkicowania portretu zbiorowego Bytomian, ale nie nasyca zainteresowania bohaterami. Reżyser zapomina, że kontekst, w jakim powstaje dzieło filmowe, ma znaczenie. W czasach, kiedy wiele stacji telewizyjnych masowo produkuje programy i seriale opowiadające o perypetiach dokładnie takich ludzi, jakich widzimy w "
Lombardzie", dokumentowi
Kowalskiego po prostu brakuje wyrazistości. Staje się po prostu jednym z głosów w chórze śpiewających tę samą pieśń. Szkoda, bo wykorzystując w pełni potencjał, jaki daje pełnometrażowy dokument, mógł uczynić z "
Lombardu" rzecz pozostawiającą konkurencję daleko w tyle. Jest to bowiem dobry film, z barwnymi i interesującymi postaciami, dzięki którym z kina wychodzi się ze wzmocnioną wiarą i nadzieją w człowieka. Niewiele zabrakło.