Jako przedstawiciel brzydszej połowy ludzkości czuję się niekomfortowo recenzując film, który już w tytule zaznacza, do kogo jest skierowany. "Lejdis" Tomasza Koneckiego to manifest szeroko rozumianej „babskości” - od niepamiętnych lat stara się ona ratować świat przed nabuzowanym, destrukcyjnym maskulinizmem. Idealnie obrazuje to scena, w której jedna z bohaterek poszukuje męża swej przyjaciółki wśród naparzających się rzymskich legionistów. Skąd wzięły się bowiem wszystkie nasze nieszczęścia, w tym dwie wojny światowe? Z pewnością nie z adamowego żebra! Już raczej z tego, co Adam nosił poniżej pasa... Tytułowe Lejdis to cztery panie przyjaźniące się od przeszło ćwierć wieku. Ich znajomość zaczęła się przy podwórkowym trzepaku w ponurych latach 80-tych, gdy studenci pałowali zomowców, a w radiu przemawiał pan o smutnym głosie. Czas mijał, a młodociane damulki przeobraziły się w dorosłe damy. W głowie im tylko seks, alkohol i... dzieci. Lejdis wspierają się w trudnych chwilach, a tych w trakcie filmu będzie całkiem sporo. Mężczyźni, choć potrzebni są do życia jak tlen, potrafią zaoferować jedynie rozpacz, rozczarowanie i niedojrzałość. Andrzej Saramonowicz inspirował się przy pisaniu scenariusza popularnym blogiem internetowym. Ten „wirtualny” rodowód niestety się czuje. Filmowi brakuje solidnego kośćca dramaturgicznego, który zdołałby utrzymać w ryzach rozbrykane damskie towarzystwo. "Lejdis" rozbijają się na serię mniej lub bardziej znaczących epizodów, z których trudno wyłowić „sedno materii”. Fabularne niedołęstwo ratowane jest przez pierwszorzędny dowcip, którego twórcom z pewnością nie brakuje. Prorokuję, że parę dialogów z filmu stanie się kultowych. Nie tylko dla kobiet. W zrobionym rok temu przez Koneckiego i Saramonowicza "Testosteronie" panie ukazane były jako wredne żmije bez skrupułów wyniszczające mężczyzn. "Lejdis" rehabilitują oczywiście rodzaj żeński, piętnując przy tym panów. Przy kolejnym filmie należałoby chyba zawrzeć płciowy kompromis – stereotypy bywają oczywiście zabawne, ale nie budują porozumienia. Radziłbym również twórcom zbytnio nie wzorować się na polskich komediach romantycznych. Finałowa scena na dachu szpitala niebezpiecznie przypomina pseudobollywoodzkie harce z "Tylko mnie kochaj". Dzięki Bogu, że Koneckiego i wtedy nie opuszcza ironia. Bez niej bylibyśmy tylko puchem marnym...
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu