Recenzja filmu

Księżyc Jowisza (2017)
Kornél Mundruczó
Merab Ninidze
Zsombor Jéger

Obce niebo

Film wygląda doskonale i jest formalnie wycyzelowany. Kiedy stopy Aryana odrywają się od ziemi, w ślad za nim podąża operator. W najlepszej scenie bohater udziela lekcji chrześcijaństwa
"Ludzie nie potrafią już patrzeć w niebo" – mówi jeden z bohaterów "Księżyca Jowisza". Szkoda, bo gdyby potrafili, dostrzegliby kolejnego Chrystusa z chrześcijańskiego imaginarium reżysera. Zbawiciel z "Delty" nosił się modnie, miał emo grzywkę i wyciągał na jaw grzeszki prowincjonalnego ciemnogrodu. Ten z nowego filmu jest imigrantem z Syrii, który po przyjęciu na klatkę piersiową paru pocisków zmartwychwstaje i zaczyna lewitować. Spójrzcie w niebo, to nie ptak i nie samolot. To Kornel Mundruczo

Wybaczcie sarkazm, jestem wobec jego kina bezsilny (chlubny wyjątek – doskonały "Biały Bóg"). Bez względu na to, czy próbuje mi sprzedać metafizykę w kostiumie kina gatunków, czy zawija ją w płaszczyk awangardy, wydaje mi się równie pretensjonalny.  W "Księżycu Jowisza" znów mamy wszystkie żywioły kina splecione w nieustannej walce: są tu religijne epifanie i pościgi samochodowe, dyskusje o wierze i strzelaniny z antyterrorystami, eksplozja w budapesztańskim metrze i seks w szpitalnej kanciapie. A wszystko spięte parafrazą biblijnego motywu "sandałów oblubieńca", historią relacji upadłego lekarza oraz jego prywatnego mesjasza. 

Stern (Merab Ninidze) podróżuje po Budapeszcie i wykorzystuje cudowne umiejętności Aryana (Zsombor Jeger) z egoistycznych pobudek. Chce zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, by zadośćuczynić rodzinie pacjenta, do którego śmierci doprowadził pod wpływem alkoholu. Aryan tymczasem pragnie odnaleźć ojca, z którym rozdzieliła go straż graniczna. Obaj przejdą oczywiście gruntowną przemianę – Aryan dostrzeże w swoich mocach nie tylko przekleństwo, ale i dar, z kolei Stern nauczy się trudnej sztuki miłości bliźniego swego. Tyle że w filmie Mundruczo dynamika tej relacji wydaje się pozbawiona krzty psychologicznego prawdopodobieństwa. Aryan byłby ciekawą postacią, gdyby reżyser nie ulepił jej z samych symboli (rozwiewam wątpliwości, chłopak jest synem cieśli), a Stern przypominałby człowieka z krwi i kości, gdyby jego ewolucja nie została przeprowadzona za pośrednictwem łopatologicznych dialogów. Dobry aktorski duet Ninidze-Jeger daje z siebie wszystko, jednak najciekawsze są tutaj wątki poboczne, czyli te, w których bez zbędnego ciśnienia rekonstruujemy poplątane życiorysy bohaterów. 

Film wygląda doskonale i jest formalnie wycyzelowany. Kiedy stopy Aryana odrywają się od ziemi, w ślad za nim podąża operator. W najlepszej scenie bohater udziela lekcji chrześcijaństwa agresywnemu rasiście: całe mieszkanie obraca się, zaprzeczając prawom grawitacji, zaś "Incepcja" – nie regulujcie odbiorników – spotyka się Tarkowskim. I chociaż ostatnie zdanie prezentowałoby się całkiem nieźle w kampanii promocyjnej, to podobne zderzenia są raczej wynikiem szkodzącej filmowi, intelektualnej gorączki reżysera. "Księżyc Jowisza" to chrześcijańska przypowieść, kino sensacyjne, głos w dyskusji o terroryzmie, społeczna publicystyka, traktat o istocie wiary i Bóg jeden wie, co jeszcze. Ostatecznie jednak sprawdza się wyłącznie jako historia cynicznego faceta, który przechodzi na jasną stronę mocy. Lepszy taki cud niż żaden. 
1 10
Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?