Bird zna reguły, jakimi rządzi się współczesne widowisko. Potrafi dowcipnie rozgrywać napięcia między bohaterami, pompować adrenalinę w rewelacyjne sceny akcji (patrz: ucieczka z domu
Jest w "Krainie jutra" scena, w której nauczyciele snują przed gawiedzią wizje nadciągającej apokalipsy. Wojny, kataklizmy, rewolucje – do wyboru, do koloru. W pewnym momencie zniecierpliwiona uczennica podnosi rękę i rzuca: No dobrze, ale jak temu wszystkiemu zapobiec? W pytaniu rezolutnej licealistki – a zarazem głównej bohaterki – kryje się credo nowego filmu Brada Birda. Na przekór kasandrycznej popkulturze reżyser dowodzi, że nauka i nowoczesne technologie mogą przynieść naszej cywilizacji coś lepszego niż inwazję zombie i nuklearną zimę.
Pozytywne przesłanie "Krainy jutra" kojarzy się ze złotą erą science fiction, gdy pisarze wierzyli jeszcze w ludzkość i postęp. Akcenty retro można dostrzec w nowej produkcji Disneya na każdym kroku: w kostiumach, scenografii, modelach futurystycznych gadżetów. Główni bohaterowie, choć wyjęci z innego porządku, również wydają się przybyszami z przeszłości. Idealistka z talentem do pakowania się w tarapaty, zgorzkniały, lecz niepozbawiony szlachetnych odruchów geniusz, wielozadaniowy robot w skórze dziewczynki – to przecież postaci rodem z Kina Nowej Przygody. Choć Clooney w przepoconej flaneli wciąż wygląda jak model Armaniego, a 25-letnia Robertson od dawna nie jest już nastolatką, oboje dobrze czują się w powierzonych rolach. Numerem jeden w obsadzie jest jednak Raffey Cassidy. Jej wielkooka Athena to kolejny (po Alicii Vikander w "Ex Machinie") android, który intryguje znacznie bardziej od swych ludzkich kompanów.
Bird zna reguły, jakimi rządzi się współczesne widowisko. Potrafi dowcipnie rozgrywać napięcia między bohaterami, pompować adrenalinę w rewelacyjne sceny akcji (patrz: ucieczka z domu Clooneya), puścić oko do fanów gatunku, a na deser zafundować widzom krzepiący, lekkostrawny morał. Siłą reżysera jest także popkulturowa wrażliwość. Najpełniej daje ona o sobie znać w scenie, w której Casey (Robertson) trafia do sklepu wypełnionego po sufit komiksami i zabawkami z filmów. Sposób, w jaki Bird rozwija całą sytuację, zadowoli zarówno miłośników ekranowej rozróby jak i geeków polerujących z nabożną czcią figurki Dartha Vadera.
Niestety, wraz z chwilą, gdy bohaterowie na dobre lądują w tytułowym świecie, "Kraina jutra" zaczyna drżeć w posadach. Trudno zrozumieć, dlaczego wyposażeni w niemal 200-milionowy budżet twórcy zawężają wówczas pole widzenia do opustoszałego hangaru, dwóch strażników uzbrojonych w fazery oraz Hugh Lauriego w śmiesznym wojskowym trenczu. W dodatku pomysł na rozwiązanie całej awantury jest tak absurdalny i pokrętnie wytłumaczony, że musiał narodzić się w głowie osławionego scenarzysty "Prometeusza", Damona Lindelofa.
Pomimo inscenizacyjnego ubóstwa i fabularnego bałaganu w finałowym akcie pieśń pochwalna na cześć zmieniających świat marzycieli i aktywistów nadal brzmi czysto. Po seansie przetrząśnijcie lepiej kieszenie – może i Wy otrzymaliście już przepustkę do "Krainy jutra".
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu