Fabularna rama, wpisująca całą opowieść w kontekst współczesnego show biznesu to oczywiście tylko przystawka przed daniem głównym. W kluczowej dla opowieści sekwencji animowanej Folman
Nie taki Lem straszny jak go malują. Rozsypując puzzle "Kongresu futurologicznego" i układając z nich nowy obrazek, Ari Folman nie jest zbyt subtelny, ale trudno odmówić mu konsekwencji i skuteczności. Jego nowy film, choć nierówny, wchodzi w ciekawy dialog z prozą Lema i, przepraszam za wyrażenie, materializuje jej nieuchwytnego ducha.
W tym krótkim opowiadaniu ze zbioru "Bezsenność" Lem budował wizję świata na skraju społecznego i politycznego krachu. Uczestnik tytułowego Kongresu, naukowiec Ijon Tichy, obserwował, jak globalne przeludnienie i ekstremalne zmiany klimatyczne stają się bacikiem na nieposłusznych, aparatem kontroli w rękach władzy, zaś walczących z rzeczoną władzą rebeliantów spychają w otchłań desperacji. W sugestywnym rysunku społeczeństwa kontrolowanego przez rozpylaną w powietrzu substancję syntetyczną (i przenoszącą wdychających ją ludzi do krainy surrealistycznych fantazji) nietrudno było doszukać się nawiązań do komunistycznego reżimu, zaś w zasnuwającej oczy bohaterów chemicznej mgiełce – do języka propagandy i praktyk socjotechnicznych. U Folmana ten ton również jest wyczuwalny, jednak mimo polskich korzeni i paszportu, Izraelczyka nie interesuje rozrachunek z rodzimą historią. Największą zmianą jest oczywiście autotematyczna rama: literacki "Kongres" wpisany jest na ekranie w większą opowieść o starzejącej się aktorce (Robin Wright gra tutaj siebie), której producenci z Hollywood podsuwają propozycję nie do odrzucenia: jeśli ma ocaleć w pamięci kolejnych pokoleń, musi pójść śladem swoich kolegów i koleżanek po fachu i poddać się procesowi digitalizacji – zostać przepisana na ciąg zer i jedynek, a następnie umieszczona w przepastnych, cyfrowych archiwach studia. W pierwszym i ostatnim akcie jej przygody "Kongres" jest tradycyjnym filmem aktorskim. Część zasadnicza to nieco surrealistyczna animacja w duchu amerykańskiej awangardy.
Widząc nienaturalny tik nerwowy jednego z wirtualnych aktorów, agent Robin (Harvey Keitel) śmieje się, że to już ostatnia usterka do wyeliminowania. Ta niepozorna scena konstytuuje fabularny profil nowego "Kongresu" – dyktatura totalitarna została w nim zastąpiona dyktaturą technologiczną. Folman ogrywa ten wątek już na poziomie scenografii – biuro chciwego producenta Jeffa to miejsce ciasne i duszne, wnętrze maszyny do skanowania, choć piękne, mieniące się blaskiem setek rozżarzonych diod, jest przestrzenią ostentacyjnie odhumanizowaną. Na szczęście reżyser dość szybko zdejmuje buty moralizatora i podpisuje się pod lemowskim credo: "Większość technologii ma świetlisty awers, dopiero życie daje im rewers – czarną rzeczywistość". W obrazie machiny skanującej żywą tkankę można dopatrzeć się analogii do obecnych filmowych praktyk, zwłaszcza do techniki performance capture, lecz Folman jest zbyt inteligentnym filmowcem, by stawiać się w roli proroka. Wiadomo zresztą, jak historia oceniła tych, którzy stawali okoniem wobec kolejnych technologicznych rewolucji w sztuce filmowej – od dźwięku, przez kolor, po cyfrowy obraz i trzeci wymiar. Podobnie jest z satyrycznym spojrzeniem na Fabrykę Snów – reżyser zaczyna od odsłaniania jej mechanizmów i straszenia symbolicznymi figurami Agenta i Producenta, a kończy na hołdzie dla kina sci-fi, które, według słów jednego z bohaterów, zawsze "sięgało głębiej".
Fabularna rama, wpisująca całą opowieść w kontekst współczesnego show biznesu to oczywiście tylko przystawka przed daniem głównym. W kluczowej dla opowieści sekwencji animowanej Folman przekłada stosunkowo wiernie oryginał, zastępując ulubieńca Lema Tichy'ego rysunkową Wright. Ma ona swoje powody, by zjawić się na Kongresie i podobnie jak jej literackie alter ego wplątuje się intrygę na skalę globalną. Jest więc halucynogen, pozwalający ululać masy do psychodelicznego snu, jest atak terrorystyczny na hotel, w którym urządzany jest Kongres, są kanały będące schronieniem dla bohaterów, wreszcie – jest okrutna prawda o świecie przyszłości. To opowieść o zniewoleniu i przebudzeniu się jednostkowej świadomości, jakich w kinie widzieliśmy już wiele, ale podana w fantastyczny sposób. W animacji Folmana widać wpływy klasyków takich jak Fleischer, awangardowców flirtujących z mainstreamem jak Bakshi, a także charakterystyczną kreskę "Walca z Baszirem". Obydwa filmy łączy zresztą estetyczna strategia: surrealizm jest dla Folmana niezastąpiony w oddawaniu grozy konfliktu zbrojnego, poezji życia i prozy śmieci.
"Kongres futurologiczny" ma klarowną strukturę. Napisany jest w pierwszej osobie, łączy bezpośrednią relację i dziennik. Filmowy "Kongres" sprawia wrażenie brulionu, w którym Folman notuje kolejne "pomysły na Lema". Bawi się wątkami, interpretuje tropy, szuka nowych poetyk i środków wyrazu. Zapis tych zmagań, choć momentami frustrujący, jest ciekawym filmowym doświadczeniem. Wychodząc od krótkiego opowiadania, reżyser buduje całe uniwersum. W tym świecie może odbyć się jeszcze niejeden "Kongres".
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu