W obsadzonym gwiazdami utworze Nelsona z offu pobrzmiewa głos narratora, który nie tylko interpretuje za nas myśli bohaterów, ale jest również przewodnikiem po ich wspomnieniach - zarówno tych
Kino uczy, że Święta to zarazem czas moralnego rozrachunku i pora wielkiej marketingowej ofensywy. Z jednej strony odbudowywanie zerwanych więzi, zaglądanie w głąb siebie, celebrowanie rodzinnych rytuałów. Z drugiej - oblężenie sklepów, niepohamowana konsumpcja i legiony bezrobotnych mikołajów na ulicach. Co ciekawe, film Jessie Nelson jest idealnym odzwierciedleniem obydwu narracji. Sprawia wrażenie powstałego w arkuszu kalkulacyjnym, na zamówienie wytwórni, która przecież musi na Świętach zarobić. A jednak za parawanem tej bezdusznej formuły kryje się bezpretensjonalna opowieść o poszukiwaniu bliskości.
Cooperowie wiedzą doskonale, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Nestorzy rodu (John Goodman i Diane Keaton) starają się ukryć przed dziećmi nadchodzący rozwód, przynajmniej do czasu aż wszyscy wyleczą się ze świątecznej gorączki. Hank (Ed Helms), którego kolejne porażki przyprawiły o nawyk nerwowego chrumkania, rozwód ma już za sobą, a teraz sen spędzają mu z powiek poszukiwania pracy. Uwikłana w romans z żonatym mężczyzną Eleanor (Olivia Wilde) drepcze po własnych śladach na lotnisku, bo każde spotkanie z matką to dla niej obietnica wykładu o życiu i związanych z nim powinnościach. Czarna owca familii, kleptomanka Emma (Marisa Tomei), jest trenerem rozwoju osobistego, co szybko okazuje się sublimacją normalnych relacji z innymi ludźmi. Każdy czegoś się wstydzi i przed czymś ucieka, wszyscy wydają się zmęczeni, nieufni, odgrodzeni od świata wysokim murem. Oczywiście, zatroskani scenarzyści podrzucą bohaterom szansę na odkupienie win przy świątecznym stole. I jak nietrudno się domyślić, będziecie potrzebować chusteczek, gdy wreszcie im się uda.
W obsadzonym gwiazdami utworze Nelson z offu pobrzmiewa głos narratora, który nie tylko interpretuje za nas myśli bohaterów, ale jest również przewodnikiem po ich wspomnieniach - zarówno tych szczęśliwych, jak i bolesnych. To anachroniczny zabieg, który zamienia całość w wielką księgę przysłów i sentencji, a scenarzyście pozwala bić samego siebie w konkursie na złe pisarstwo. Na szczęście reżyser, do spółki z prowadzoną pewną ręką obsadą, potrafi przekuć słabości tekstu w siłę całego filmu. Każdą eskalację napięcia rozładowuje humorem, a każdą dętą sytuację szybko kontrapunktuje gagiem albo ironią, która czasem sprowadza się do prawie niezauważalnego grymasu na twarzy aktora lub zaledwie jednej linijki dialogu. Świetna jest zwłaszcza Wilde w duecie z Jakiem Lacym. Starcie wyzwolonej, wierzącej raczej w Ninę Simone niż w Najwyższego demokratki z bogobojnym i umundurowanym republikaninem szybko zamienia się w pojedynek dwojga zabawnych i czarujących hipokrytów.
O tym, że taka polifoniczna forma doskonale rymuje się ze świętami Bożego Narodzenia, nie trzeba nikogo przekonywać. Rodzinny dom jest wówczas miejscem, w którym krzyżują się ścieżki paru pokoleń, a w idealnym świecie jest to również czas wybaczania, drugich szans i tym podobnych, wzniosłych spraw. Nelson pokazuje, że czasem do zbudowania takiego świata potrzebne są wyłącznie iskry, które przeskakują między nami; dobre, złe, ale przede wszystkim niewygasłe emocje. Jak na film, który ma nam przesłodzić Boże Narodzenie, to naprawdę całkiem sporo.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu