Twórca ma oko do intrygujących detali, potrafi utkać z nich momenty czystej, wizualnej poezji. Scena, w której zakonspirowani policjanci tańczą do rytmu "Rasputina" Boney M, a następnie ruszają w
Opromieniony sławą laureata Złotego Niedźwiedzia za neo-noirowy kryminał "Czarny węgiel, kruchy lód" Chińczyk Yi'nan Diao powraca po pięciu latach z nowym filmem. To kolejna zwrotka smętnej pieśni o mężczyznach po przejściach, kobietach z przeszłością oraz o miejscu, do którego po śmierci trafiają duchy Chandlera, Melville’a i spółki. Węgiel jest tam coraz czarniejszy, a lód – jeszcze kruchszy.
Parę głównych bohaterów poznajemy, jakżeby inaczej, w strugach ulewnego deszczu. Chwilę później, jakżeby inaczej, mrok nocnego miasta rozjaśnia żar papierosa. On (Hu Ge), herszt lokalnego gangu, zastrzelił omyłkowo policjanta i teraz musi brać nogi za pas. Ona (Gwei Lun-Mei), miejscowa dama do towarzystwa, ma zapewnić mu bezpieczny odwrót poza granicę patrolowanej strefy. Oczywiście, nic nie jest tym, czym się wydaje. A przynajmniej przestaje takim być, gdy na scenę wkraczają: była żona mężczyzny, łowcy nagród skuszeni pokaźną sumą oraz specjalna jednostka policyjna oddelegowana do schwytania bohatera. Demony przeszłości przybierają tu całkiem dosłowną formę cienia – Diao uwielbia filmować bohaterów tak, by ów cień zdawał się żyć własnym życiem.
Stawka jest wysoka: miłość to tylko wierzchołek góry lodowej, chodzi też o żal za grzechy, zemstę, ocalenie godności, a także imperatyw bycia przyzwoitym człowiekiem w nieprzyzwoitym świecie. Diao zaczyna swój film nostalgiczną nutą, kojarzącą się trochę z gangstersko-miejskimi impresjami Wong-Kar Waia w rodzaju "Upadłych aniołów". Z biegiem czasu podbija jednak cenę, którą bohaterowie będą musieli zapłacić za brzemienne w skutkach decyzje i coraz mocniej krępuje ich ruchy. Bez względu na to, czy mówi językiem mrocznego kina akcji (jedna ze scen śmierci to "Oszukać przeznaczenie" w wersji arthouse, polecam), melodramatu czy czarnego kryminału, wplata elementy dramatyczne w doskonale nakreślony, społeczny kontekst. Rzecz dzieje się nad tytułowym Jeziorem Dzikiej Gęsi, w zamkniętej, rządzonej przez mafię enklawie biedoty. I choć Diao nie jest tak radykalnym krytykiem chińskiego establishmentu jak choćby jego rodak Jia Zhangke ("Nawet góry przeminą", "Dotyk zła"), społecznikowskie intencje pozostają transparentne: to film o ofiarach, a nie o sprawcach.
Twórca ma oko do intrygujących detali, potrafi utkać z nich momenty czystej, wizualnej poezji. Scena, w której zakonspirowani policjanci tańczą do rytmu "Rasputina" Boney M, a następnie ruszają w pościg za podejrzanym, rozświetlając noc odblaskowymi butami, jest perełką absurdu. Sekwencja w zoo, w której kontrapunktem dla pełnych napięcia zbliżeń na twarze bohaterów jest teledyskowy kolaż zwierzęcych pysków, mówi w zasadzie sama za siebie. Podobnie zresztą jak arytmicznie montowane wybuchy przemocy – nieefektowne, odzierające filmową śmierć z wzniosłości, zamieniające ludzi w podziurawione kulami, niezgrabne kukiełki.
Rzeczywistość, która wyłania się z tych scen, nie jest przyjemna. Lecz dzięki neonowym kolorkom, subtelnym kreacjom aktorskiej pary oraz empatycznej optyce reżysera, chce się w niej przebywać – choćby po to, by pokibicować bohaterom na drodze do odkupienia. Znacie? To posłuchajcie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu