Penn – tak w swojej aktorskiej, jak i reżyserskiej karierze – nigdy nie korzystał z subtelnych środków wyrazu. Teraz jednak najzwyczajniej w świecie przegina. Każde słowo, które płynie z ust
Sumienie liberalnej Ameryki napada i nie bierze jeńców! Sean Penn po dziewięciu latach powraca do reżyserii, a kamerę zabiera do Afryki: od Sierra Leone przez Liberię po RPA. Celownik ustawia na Zachód i odpala salwy. Czyni to jednak w sposób, który nie przyniesie mu ani dobrej prasy, ani – żywię szczerą nadzieję – frekwencji w kinach. "The Last Face" to wykwit artystycznej desperacji, na który stać kogoś o ego rozmiarów małego czołgu.
Wren (Charlize Theron) i Miguel (Javier Bardem) poznają się w Monrovii. Ona przyjeżdża, by nadzorować misję humanitarną, on jest już na miejscu, ratuje życie ofiarom krwawej wojny domowej. Ona jest idealistką, którą interesuje makroskala, on – niezłomnym siłaczem, który romansami osładza sobie nieco egzystencję w samym środku piekła. Wreszcie ona wierzy, że polityczna kawaleria ruszy do Afryki i zrobi porządek z rządami terroru, a on jest przekonany, że nie ma co liczyć na pomoc z zewnątrz, że trzeba robić swoje, jakby jutro miało się nie wydarzyć. Horror, którego staną się udziałem, zmusi ich do poprzestawiania szczebelków na drabinie priorytetów i, oczywiście, połączy w ognistym romansie.
Ach, cóż to jest za romans! Słońce praży, oświetla sylwetki złotą łuną, draperie kołyszą się na wietrze, a za orkiestrę robią Red Hot Chilli Peppers z nieśmiertelnym "Otherside". Operator wyostrza detale twarzy, pot lśni na skórze, folkowe wokalizy ilustrują najprostsze czynności, gratisowo dostajemy tyle slow-motion, ile zdołamy unieść. Żeby było śmieszniej, dramat rdzennej ludności filmowany jest w tej samej, pretensjonalnej manierze. Penn zderza słodycz rozkwitającego uczucia z obrazami naturalistycznej przemocy, ckliwy sentymentalizm idzie u niego w parze z niemal pornograficzną celebracją śmierci. Ciała układają się w kopce, z oderwanych kończyn tryska krew, po ziemi walają się jelita, ale nie trwóżcie się, dziatki, za chwilę będziemy w raju. Wstaje świt. Ona podnosi palcami u stóp ołówek. On, uniżony, składa na jej łydce pocałunek. Takie cuda.
Byłoby to wszystko jeszcze do przyjęcia, gdyby nie brak szacunku dla inteligencji widza. Penn – tak w swojej aktorskiej, jak i reżyserskiej karierze – nigdy nie korzystał z subtelnych środków wyrazu. Teraz jednak najzwyczajniej w świecie przegina. Każde słowo, które płynie z ust bohaterów - a płyną ciągle - jest albo polityczną deklaracją, albo melodramatyczną maksymą. Wyjątkowo czerstwymi bon motami sypie zwłaszcza Jean Reno, który, nie wiedzieć czemu, został zepchnięty na trzeci plan. A skoro już o Francuzach mowa, to nie mam również pojęcia, po co reżyser ciągnął na plan Adèle Exarchopoulos. Aktorka, która w "Życiu Adeli" rozbiła bank, tutaj dostaje zaledwie kilka minut czasu ekranowego.
Nie miałbym serca pastwić się nad "The Last Face", gdyby chodziło jedynie o bicie na alarm, gdyby za misyjnym charakterem produkcji nie szła taka pretensja. Niestety, w reżyserskim przyborniku Penna znajdziemy wyłącznie młotek, a ten rodzaj eksploatacji problemów Afryki jest niemoralny i obrzydliwy. Od ciągłych uderzeń po prostu rozbolała mnie głowa.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu