Najgorsze jest to, że przy całej swojej naiwności "Hardkor Disko" stanowi mimo wszystko dowód na olbrzymi talent Skoniecznego. Nakręcony za marne 100 tysięcy złotych film wygląda i brzmi lepiej
W dyskotece, w której didżejem jest reżyser Krzysztof Skonieczny, leci dobrze znana płyta. Wypełniają ją w większości głodne kawałki o wydrążonych ludziach ze szklanych zamków: dorosłych, którzy za srebrniki sprzedali marzenia, oraz młodych wypełniających duchową pustkę ćpaniem, chlaniem i porubstwem. Kuracja, jaką Skonieczny ogniem i mieczem zaaplikowałby tym państwu, jest prosta: zniszczyć, spalić, zaorać. Bardzo oryginalnie.
Nie chodzi o to, że odbieram autorowi filmu prawo do buntu. Kontestować i burzyć się jest rzeczą ludzką, zwłaszcza gdy ma się naście lat. Reżyser – notabene wybitny twórca teledysków – podchodzi jednak pod trzydziestkę, a w tym wieku wypada chyba mieć coś więcej do powiedzenia. Skoniecznemu wystarczy, że ześle na warszawkę gniewnego Marcina Kowalczyka. Kim jest enigmatyczny bohater: mścicielem znikąd, seryjnym mordercą, a może metaforycznym aniołem zagłady rodem z "Teorematu" (twórcy przyznają się otwarcie do inspiracji włoskim arcydziełem)? W przeciwieństwie do filmu Pasoliniego, w którym przybysz obnażał miałkość rodzinnych więzi, w "Hardkor Disko" zasłona obłudy zostaje zrzucona bez niczyjej pomocy. Wystarczy wspomnieć scenę śniadania, w której straszni mieszczanie między łykiem kawy a kęsem rogala na dzień dobry zaczynają wyliczać Marcinowi swoje grzechy. A może raczej grzeszki? W końcu skala ich przewin jest zdecydowanie nieproporcjonalna do kary, jaką szykuje im gość.
Znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że jest to dzieło bezkompromisowe. Nakręcono je w pocie i znoju bez wsparcia państwowych instytucji. Bezkompromisowość polega jednak na mówieniu rzeczy niewygodnych i niepopularnych. Jaką bombę – żeby nawiązać do promującej film piosenki DonGuralesko – niesie tymczasem Skonieczny? Otóż z kamienną miną, bez krztyny choćby zbawiennej ironii oznajmia nam, że blichtr i lans zastąpiły głębię, miłość stała się czczym hasłem, a ładni chłopcy w modnym polo i z ociekającą żelem grzywką są mięczakami. I to ma być hardkor? Z której strony? Cała ta społeczna krytyka jest tak samo pusta jak środowisko, w którą została wymierzona. Czyli nie bomba, a bombka. Celuloidowa ozdoba.
Najgorsze jest to, że przy całej swojej naiwności "Hardkor Disko" stanowi dowód na olbrzymi talent Skoniecznego. Nakręcony za zaledwie 100 tysięcy złotych film wygląda i brzmi lepiej niż większość naszych produkcji z głównego nurtu. Ma rytm, tempo i własną wizualną tożsamość. Reżyser wraz z operatorem Kacprem Fertaczem potrafi uchwycić oddech metropolii, wsączyć napięcie w pozornie banalne sceny i efektownie filmować otoczenie. W dodatku świetnie prowadzi aktorów – zarówno młodych (Kowalczyk, Polak), jak i tych bardziej doświadczonych (Chabior, Wosińska). Chciałbym kiedyś zobaczyć, jak reżyser radzi sobie w pozbawionym pretensji kinie gatunkowym. Przejście z Głębokiego Offu do niekoniecznie płytkiego mainstreamu wcale nie musi oznaczać zdrady ideałów.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu