Być może właśnie na tym polega fenomen "Death Proof", w którym Tarantino pozwala sobie na wszystko, co chce i jeszcze więcej. Jest mocna przemoc, dziwaczne ujęcia, przegadane dialogi (tak
Kiedy w 1994 roku Quentin Tarantino odbierał Złotą Palmę w Cannes za "Pulp Fiction", w Polsce wybuchła żałoba narodowa. To przecież głęboko humanistyczny "Czerwony"Kieślowskiego miał wygrać prestiżowy, europejski festiwal, a nie amerykańskie, efekciarskie popłuczyny dla motłochu. W 2007 roku, wraz z premierą "Death Proof", nasi czołowi krytycy udali się zbiorowo do Canossy. Trochę późno? No cóż, lepiej późno niż wcale.
"Death Proof" to, najprościej mówiąc, historia kilku kobiet, jednego mężczyzny i "śmiercioodpornego" samochodu. Fabuła jest banalna, skonstruowana na zasadzie lustrzanego odbicia, a całość utrzymana jest w klimacie taniego kina exploitation. Co więc takiego sprawiło, że film spowodował falę samokrytyki krytyków? Po pierwsze "Death Proof", przy całej swej prostocie, jest diabelnie inteligentny. Po drugie, można go interpretować na wiele mądrych sposobów. A więc: jako demaskację niedojrzałości, film feministyczny, krytykę machismo i wzorów kulturowych związanych z płcią, refleksję nad samym fenomenem kina exploitation itd. Sam reżyser byłby raczej zdziwiony tym, co opowiada się o jego filmach, ale twórca przecież nie musi najlepiej interpretować swojego dzieła. Nie o to w tym wszystkim jednak chodzi. Quentin Tarantino posiada jedną cechę, której polscy krytycy głoszący tezę o misji kina długo nie potrafili docenić. Facet po prostu kocha to, co robi – kocha kino. I to miłością bezwarunkową, a więc we wszystkich jego odsłonach; także, a może przede wszystkim, w wersji exploitation. Co więcej, Tarantino bynajmniej się tego uczucia nie wstydzi. Nie jest to żadna z tzw. wstydliwych przyjemności, ale akcja afirmatywna pełną gębą.
Dimension Films
Troublemaker Studios
Rodriguez International Pictures
Weinstein Company, The
Być może właśnie na tym polega fenomen "Death Proof", w którym Tarantino pozwala sobie na wszystko, co chce i jeszcze więcej. Jest mocna przemoc, dziwaczne ujęcia, przegadane dialogi (tak przegadane, że czasem kompletnie bezsensowne) etc. Nie widać żadnego szacunku dla widza – jest za to soczysta witalność i radość z kina. Obie te cechy są zaraźliwe i udzielają się odbiorcy. Zamiast więc produkować głębokie analizy, powiedzmy sobie wprost: lubimy, jak reżyser się z nami bawi; chcemy, żeby czasem na ekranie pojawiła się krwawiąca, urwana noga; chcemy pościgów i mocnych dialogów; chcemy rozrywki, seksu i przemocy w kinie. Coś w tym złego? A kogo to obchodzi. Niech na to pytanie odpowie psycholog, psychoterapeuta albo duchowny. Powiedzmy sobie, że lubimy to wszystko, bo lubimy kino i emocje, jakie nam ono daje. I oto właśnie chodzi. To znak, że jeszcze żyjemy.