"Grawitacja" jest filmem tak doskonałym pod względem technicznym, że za uzasadnienie jego powstania starczyłyby w zasadzie dwie sceny: wspominany już, nakręcony w jednym ujęciu prolog oraz
Są filmy o kosmosie i Filmy-O-Kosmosie. "Grawitacja"Alfonso Cuarona jest tym drugim – zakorzenionym raczej w kinie akcji niż w prozie szacownych klasyków science fiction, ale równie monumentalnym. Na ekranie wszystko pisane jest wielką literą, zaś każda fabularna linia – bez względu na to, czy chodzi o historię pary astronautów dryfujących w próżni po katastrofie wahadłowca czy ideę konfrontacji z absolutem na modłę pop – wygrana zostaje na najwyższych tonach. Efekt jest piorunujący i paradoksalny: "Grawitacja" sprawdza się zarówno jako rozsadzające gałki oczne widowisko za wywrotkę dolarów, jak i kameralny dramat rozpisany na aktorską parę George Clooney-Sandra Bullock.
Stan nieważkości, martwa cisza, ekstremalne wahania temperatur, samotność, pustka i mrok... O tym, że przestrzeń kosmiczna to nie Lazurowe Wybrzeże, wiemy i bez plansz informacyjnych otwierających film Cuarona. Następujące po nich, blisko siedemnastominutowe ujęcie naprawy teleskopu Hubble'a oraz brzemiennej w skutkach katastrofy szybko odbiera jednak chęć do ironizowania. Spodziewając się opowieści o kruchej ludzkiej psychice i spoglądaniu w kosmiczną otchłań, będziemy zaskoczeni, jak mocno Cuaron chwyta nas za gardło i jak konsekwentnie realizuje formułę pompującego adrenalinę dreszczowca. Bierze sobie do serca hitchcockowską maksymę o trzęsieniu ziemi: rzuca bohaterom pod nogi coraz większe kłody i ustawicznie przesuwa granice ich wytrzymałości. Kapsuły i wahadłowce rozrywane są na strzępy, deszcz płonącego żelastwa dziurawi kolejne stacje orbitalne, bohaterowie przypominają kulki w kosmicznym flipperze. Gdyby Karol Irzykowski mógł zobaczyć, jak dosłownie twórcy potraktowali jego postulat "widzialności obcowania człowieka z materią", doznałby zapewne seksualnego uniesienia.
"Grawitacja" jest filmem tak doskonałym pod względem technicznym, że za uzasadnienie jego powstania starczyłyby w zasadzie dwie sceny: wspominany już, nakręcony w jednym ujęciu prolog oraz wspaniale zainscenizowana sekwencja pożaru na rosyjskiej instalacji. Cuaron i przeskakujący zawieszoną na progu "Ludzkich dzieci" poprzeczkę operator Emmanuel Lubezki potrafią wyeksponować to, co esencjonalne dla historii o "terrorze kosmosu". Podkreślają zarówno grozę klaustrofobicznych, sterylnych przestrzeni, jak nieprzeniknionej, kosmicznej próżni. Inteligentnie wykorzystane panoramy, imponujące ujęcia z pierwszo- i trzecioosobowej perspektywy oraz kontrapunktująca lakoniczne efekty dźwiękowe orkiestrowa muzyka nie pozostawiają żadnych wątpliwości: choć wątki inicjacyjne stanowią fabularny kościec większości utworów Cuarona, to właśnie niepodrabialna estetyczna tożsamość nadaje jego filmom status dzieł autorskich. I jeśli przy nakręconym za 130 milionów dolarów "Harrym Potterze" oraz kosztującej 80 milionów"Grawitacji" Hollywood nie dało rady go zanegować, to Meksykanin może spać spokojnie.
Wkraczająca w pustkę astronautka Ryan (Bullock) swoją inicjację oczywiście przejdzie i otulona absolutną ciszą narodzi się na nowo. Opowiadając o jej przemianie, Cuaron ewidentnie uspokaja fanów oczekujących od reżysera jego formatu "czegoś więcej". Nawet jeśli "czymś więcej" ma być szukanie symbolicznej pępowiny wśród plątaniny rur i kabli na okołoziemskiej orbicie oraz wzywanie boskiego imienia przez bohaterkę. To ostatnie zresztą łatwo zrozumieć – bliżej Stwórcy już nie będzie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu