Ci, którzy mieli do czynienia choćby z kilkoma hinduskimi filmami, których do końca nie da się zaklasyfikować gatunkowo, bez problemu odpowiedzą na to pytanie. Niedawno można było obserwować
Ci, którzy mieli do czynienia choćby z kilkoma hinduskimi filmami, których do końca nie da się zaklasyfikować gatunkowo, bez problemu odpowiedzą na to pytanie. Niedawno można było obserwować przyjęcie w Polsce filmu "Czasem słońce, czasem deszcz" Karana Johara. Te barwne obrazy przenoszą widza w inny świat; świat, w którym zdecydowanie wolimy być - jeśli tylko damy się weń porwać. Kochamy Bollywood. Nawet, jeśli jest to miłość patologiczna. Wracając do Karana Johara - nie chcę tu pisać o wyżej wspomnianym jego dziele, ale o filmie z 2003 roku, w którym objawił się jako scenarzysta i producent - "Gdyby jutra nie było" Nikhila Advani. Znów gwiazdy (przystojny Shah Rukh Khan i znana z kilku innych filmów Preity Zinta), podobnie brawurowe układy choreograficzne i wariacje kostiumowe. Z istotną różnicą: akcja nie toczy się jak zwykle w Indiach, ale w Stanach Zjednoczonych… Możecie sobie wyobrazić, jaki efekt daje samo zderzenie tych kultur. Ale problemy geograficzne i antropologiczne niezbyt zajmują reżysera. Tworzy on kolejną historię rodzinno - miłosną, która oczywiście prędzej czy później zmusi widza do uronienia choć jednej łezki. Te same konwencje, chwyty, założenia estetyczne - a jednak wiecznie "świeże" (poprzez ich świadomość i niezliczone konfiguracje). Dodajmy nieodmiennego dostarczyciela komediowych gagów i skrzących się humorem wypowiedzi - bezczelnego amanta Shah Rukh Khana (tu w roli Amana Mathura, wprowadzającego radość i energię w życie innych ludzi). Mamy bollywoodzką fabułę, rozgrywającą się w dzielnicy Queens, zwłaszcza w domu indyjskiej rodziny Kapurów. Są oczywiście wielkie uczucia, przeszkody, uniesienia, ale… nic więcej zdradzić nie mogę - byłoby to zabójstwem dla "wartkiej i zawikłanej" akcji filmu… To wszystko skąpane w muzyce hindi i niesamowitej mieszance barw, nastojów, wątków… Typ kina zupełnie osobny. Wprowadza widza w centrum wydarzeń, w scenerię z pogranicza szalonego musicalu i kiczowatego romansu. Podczas takich seansów hinduska publiczność zazwyczaj tańczy, śpiewa, głośno komentuje, bawi się z przyjaciółmi. I, o dziwo, mimo przepaści kulturowej, europejska widownia też daje się porwać temu przedziwnemu koktajlowi nastrojów. Trudno zbadać, dlaczego. Czyżby fenomen nowości? Przecież znamy te ograne chwyty, te łzawe historie oglądaliśmy już tysiąc razy, a jeśli dodatkowo mieliśmy do czynienia z kinem bollywoodzkim, owa "emocjonalna manipulacja" nie jest nam obca. Dlaczego zatem część widzów wychodzi z kina wzruszona, mrucząc pod nosem: "straszne!"? I dlaczego wiele piosenek napisanych specjalnie do tych filmów staje się hitami, zwłaszcza imprezowymi? Wielkimi atutami tego filmu są muzyka i choreografia. Bez nich nie byłoby tak porywająco. Niebagatelne znaczenie ma też czas trwania filmu - ponad trzy godziny - dający możliwość rozwinięcia historii o miłości (wielu z nas jednak chce je oglądać - choćby podświadomie), stworzenia nastroju wspólnej zabawy i ułatwiający identyfikację z bohaterami. Potem łzy płyną niekontrolowanie, udowadniając słynna teorię, że kino to "zbiorowy seans psychoanalityczny". Paradoksalnie bollywoodzkie dzieło pozwala nam dowiedzieć się czegoś o nas samych. I to czegoś, co wolelibyśmy ukryć! Zgoda - film jest sentymentalny, kiczowaty, wykorzystuje najniższe chwyty… Mówi o rzeczach powszednich, ale mimo to chwyta za serce i przykuwa wzrok, daje nadzieję. "Oczyszczamy" się nie w sensie nagłego emocjonalnego katharsis pod wpływem szoku, ale dzięki całkowitemu uwolnieniu od "trosk świata tego". Chociaż na te trzy godziny. No i ten boski Shah Rukh Khan, ach!