To nie jest film, który się ogląda – to film, który się przeżywa. I który, raz obejrzany, zostaje w człowieku na długo, niezależnie od tego, czy się tego chce.
Są filmy, które wciągają cię w swoją historię jak w gęsty, duszny dym – im głębiej wchodzisz, tym trudniej się wydostać. "Dziewczyna z igłą" Magnusa von Horna to jedno z tych doświadczeń, które nie pozostawiają widza w spokoju. To nie jest film, który się ogląda – to film, który się przeżywa. I który, raz obejrzany, zostaje w człowieku na długo, niezależnie od tego, czy się tego chce.
Karoline (Vic Carmen Sonne) jest samotna, bezbronna i nieprzygotowana na brutalność rzeczywistości. W Kopenhadze, tuż po I wojnie światowej, bycie samotną matką to niemal wyrok. Traci pracę, traci dach nad głową, traci bezpieczeństwo. I wtedy pojawia się Dagmar (Trine Dyrholm) – pewna siebie, elegancka kobieta, która oferuje Karoline schronienie i pracę w swojej "agencji adopcyjnej". Wydaje się, że to szansa na nowe życie. Ale im dłużej Karoline zostaje w tym miejscu, tym bardziej zaczyna rozumieć, że nic tu nie jest takie, jak się wydaje.
Dagmar nie jest dobrą kobietą. Nie jest też kobietą, która w brutalnym świecie znalazła sposób na przetrwanie i ochronę innych. Jest kimś, kto w pełni świadomie wybrał swoją drogę – drogę bez litości, bez wahania, bez moralnych rozterek. Jest drapieżnikiem. Jej świat to labirynt bez wyjścia, gdzie jedyną zasadą jest to, że silniejszy decyduje, kto przeżyje. Dla niej dzieci to nie ludzie – to towar. Matki? Źródło zysku. A moralność? Słabość, którą można wykorzystać przeciw tym, którzy jeszcze się jej trzymają.
Karoline początkowo ufa Dagmar, przyjmuje jej zasady, pozwala się prowadzić. Ale im więcej widzi, tym bardziej zaczyna się kruszyć. Każda jej decyzja to wybór między czymś złym a czymś jeszcze gorszym. Czy zostanie biernym świadkiem, czy może weźmie udział w procederze? A jeśli zrobi krok za daleko, czy w ogóle jeszcze będzie umiała wrócić?
To, co czyni ten film tak dusznym, to fakt, że Karoline nie jest jedyną ofiarą. Świat Dagmar działa jak mechanizm, który mieli wszystko, co wejdzie mu w drogę. Nie ma miejsca na bohaterów, nie ma wyraźnych momentów triumfu, nie ma katharsis. Jest tylko rosnący ciężar w żołądku i świadomość, że wszystko, co się wydarzyło, mogło dziać się naprawdę.
"Dziewczyna z igłą" jest surowa, chłodna i przerażająco piękna. Czarno-białe zdjęcia Michała Dymka nie pozwalają widzowi się schować – w każdej scenie czuć chłód, zapach wilgotnych murów i lęk, który osadza się w powietrzu. Muzyka jest jak ledwie słyszalne, złowrogie szepty. Napięcie buduje się powoli, niemal niezauważalnie, aż nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś w samym środku koszmaru.
To nie jest film, który ogląda się dla rozrywki. To nie jest historia, którą można przeżyć bez emocjonalnych konsekwencji. Jest doskonały w tym, co robi, ale nie chcę go nigdy więcej obejrzeć. Pierwszy seans wystarczył. Poczułem go na własnej skórze i nie mam potrzeby wracać.
"Dziewczyna z igłą" to opowieść o świecie, który nie daje drugich szans. O ludziach, którzy tak bardzo wrośli w bezwzględny system, że nie potrafią już odróżnić konieczności od okrucieństwa.