Recenzja filmu

Dzień flagi (2021)
Sean Penn
Sean Penn
Dylan Penn

Kapitan Ameryka

Z ust bohaterów płyną natchnione frazesy, głośniki dudnią szopenowskimi nokturnami, co pięć minut ktoś sięga po superósemkę, by uchwycić prozę życia w całym jej chropowatym i nieostrym
Kapitan Ameryka
źródło: Materiały prasowe
John Vogel (Sean Penn) obchodzi urodziny w dzień amerykańskiej flagi. "To jedyne, co kraj może dla niego zrobić" - konstatuje jego córka w jednym z poetyckich monologów, podczas gdy ojciec, z sumiastym wąsem, odziany w czerwono-błękitną flanelę i kowbojski kapelusz, wdzięczy się do kamery. Nawet w tak ckliwym filmie jak "Flag Day" podobna scena ma siłę rażenia wystrzału z haubicy. Vogel doskonale wie, co kraj może dla niego zrobić. Wsławił się fałszerstwem dwóch milionów dolarów i rozsianiem okruszków z trefnych banknotów po całym kraju. Jego córka Jennifer napisała z kolei książkę, w której czuły miś był jednocześnie patologicznym kłamcą, zaś jego życie - ofiarą złożoną na ołtarzu amerykańskiego snu.

Istnieje zapewne tuzin powodów, dla których wspomnienia Vogel zainteresowały Penna. W jego reżyserskich poszukiwaniach, rozciągniętych pomiędzy empatyczną wiwisekcją rodzinnych więzi w "Indiańskim biegaczu", a koszmarną eksploatacją problemów Afryki w "Jej twarzy", powracają te same tematy: Ameryka podkładająca nogę nieprzystosowanym, wolność tożsama z podróżą w nieznane, toksyczna rodzina jako najlepsza kuźnia charakteru, odpowiedzialność liberalnych elit za pogubioną prowincję (nic dziwnego, że jego najlepszym dziełem pozostaje "Obietnica" na podstawie Dürrenmatta - dramaturga, który rozumie ironię i spogląda na Amerykę z bezpiecznego dystansu). Podobnie jest i tutaj, choć trzeba przyznać, że da się wykroić z tego przynajmniej jeden przyzwoity film - ten o miłości ojca i córki. Penn obsadził w roli Jennifer własną latorośl, Dylan, co z początku może wydawać się najtańszym z chwytów. Z czasem jednak decyzja zaczyna popłacać, zaś odbiorczy dysonans okazuje się niewielką ceną za intensywność ekranowej relacji.

Jennifer zatacza kręgi wokół ojca przez całe życie. Pole grawitacyjne regularnie ją przyciąga, a gdy pojawiają się kłopoty - tatuś ponownie wystrzeliwuje ją na orbitę. Oboje trwają w emocjonalnym klinczu, którego nie da się sprowadzić do binarnej, miłosno-nienawistnej relacji i który pozostaje niezłym, dramaturgicznym materiałem. Choć samego Vogela - zakochanego w Szopenie i odpalającego fajkę od fajki Hana Solo z pasa rdzy - Penn gra z nieznośną, wsobną manierą, w scenach z dorosłą córką stać go na subtelność - na ledwie zasygnalizowaną nieporadność, gdy bezskutecznie próbuje odnaleźć się w uczciwej pracy, lub fasadową brawurę, kiedy błądzi w labiryncie kłamstw. Dylan ma znacznie trudniejsze zadanie, bo dźwiga na barkach koszmarnie pretensjonalny off, z którego płynie opowieść o końcu niewinności, dziedziczeniu długów, demokratycznych cnotach i Wuj Sam wie, czym jeszcze. Paradoks polega na tym, że Penn-reżyser na tyle dobrze eksplikuje jej refleksje w codziennych rozmowach z ojcem, że ilustrowane wspomnianą poezją pocztówki stają się zwyczajną tautologią.

Amerykański sen może być dekonstruowany na poziomie tekstu i fabuły, lecz w planie estetycznym film wygląda jak połączenie domowego wideo na Dzień Niepodległości z bitnikowską fantazją o raju utraconym. Z ust bohaterów płyną natchnione frazesy, głośniki dudnią szopenowskimi nokturnami, co pięć minut ktoś sięga po superósemkę, by uchwycić prozę życia w całym jej chropowatym i nieostrym majestacie. Nic dziwnego, że każda konwencja, którą uruchamia reżyser - od kina drogi przez psychodramę po kino inicjacyjne - zamienia się w końcu w autoparodię. Na papierze pachniało to zapewne "następną wielką amerykańską powieścią". Jednak na ekranie - za sprawą wątpliwych umiejętności inscenizacyjnych Penna oraz nadętego symbolizmu - zazwyczaj trąci kiczem. Kiczowate jest jego wykorzystanie "Night Moves" Boba Segera, niezamierzenie śmieszna jest gotycka peruka Jennifer z okresu jej "młodzieńczego buntu", podobnie zresztą jak leitmotiv w postaci rysunku przydrożnego, tekturowego kowboja - ostatniego łącznika dziewczyny ze słodko-gorzkim dzieciństwem. W świecie usypanym z takich znaków i symboli każdy zacznie w końcu przypominać tekturkę - Ofiarę bądź Beneficjenta kraju możliwości.
1 10
Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?