Zadowoleni będą zwłaszcza miłośnicy bezwstydnego kampu; widzowie rozkochani w bezpretensjonalnej, krwawej młócce, one-linerach, których w latach świetności nie powstydziłby się sam
W słowniku Sędziego Dredda nie ma miejsca na takie wyrazy jak "ugoda" czy "apelacja". Kiedy w jednej z pierwszych scen bohater aplikuje pyskatemu zbirowi pocisk zapalający prosto do gardła, zamieniając głowę przestępcy w bożonarodzeniową choinkę, wiemy już, że ktoś tu przespał egzamin z piątej poprawki do konstytucji. To jednak właściwy człowiek na właściwym miejscu – w zniszczonym, postapokaliptycznym świecie szczytny cel uświęca najostrzejsze środki. Zwłaszcza jeśli celem jest utrzymanie porządku w siedlisku zła, korupcji i występku – gargantuicznej metropolii Mega City 1. Kiedy bezwzględna królowa zbrodni Ma-Ma postanawia wykończyć Dredda oraz jego obdarzoną umiejętnościami parapsychicznymi rekrutkę, sędzia zakasa rękawy, sięga po giwerę i rozpoczyna kolejną rozprawę.
Z wyroku zadowoleni będą zwłaszcza miłośnicy bezwstydnego kampu; widzowie rozkochani w bezpretensjonalnej, krwawej młócce, one-linerach, których w latach świetności nie powstydziłby się sam Schwarzenegger, oraz postaciach w rodzaju komputerowca z cybernetycznymi implantami zamiast gałek ocznych albo morderczej prostytutki z zepsutymi zębami i duszą czarną jak smoła. W niepamięć odeszło to, co okazało się zmorą pierwszej ekranizacji z Sylvestrem Stallone'em z 1995 roku: pstrokate kostiumy, dęte dialogi, próby uwikłania bohatera w wydumany dramat władzy i podległości oraz Rob Schneider. Została tylko kąpiel w morzu ognia i chwile na zaczerpnięcie powietrza, kiedy Dredd rozmyśla o tym, kogo zabić w następnej kolejności. Nie muszę dodawać, że chętnych do odstrzału nie brakuje.
Reinterpretacja antybohaterskiej klasyki to w swojej klasie kino spełnione. Ma w zasadzie tylko jeden problem – nazywa się on "Raid". Ten niskobudżetowy film akcji rodem z Indonezji, który szybko dorobił się statusu dzieła kultowego, przypomina fabularny pierwowzór "Dredda". Powtarzają się w nim nie tylko motywy w rodzaju odizolowanego od świata wieżowca, w którym toczy się akcja i zasadzki zastawionej na bohaterów przez rezydującego na ostatnim piętrze "bossa", ale również konkretne narracyjne pomysły. Można byłoby przymknąć na to oko, gdyby nie związana z konwencją kina kopanego wizualna energia, charakteryzująca indonezyjski akcyjniak. Dredd to postać ociężała, nieruchawa, preferująca dość konwencjonalne metody eksterminacji bandziorów i choć twórcy nie mają problemu z intensyfikowaniem naszych doznań (w czym wydatnie pomaga przyznana filmowi kategoria R), to nie mogą poszaleć, jeśli chodzi o choreografię i inscenizację kolejnych scen akcji.
Scenarzysta Alex Garland nie rzuca światła na przeszłość bohatera i w ogóle nie czuje potrzeby charakteryzowania go inaczej niż poprzez brutalne czyny. Paradoksalnie, działa to na korzyść filmu. Tak jak Ron Perlman urodził się po to, by w kilogramach lateksu i masy plastycznej na twarzy zagrać Hellboya, tak Karl Urban jest żywą inkarnacją Dredda z komiksu. Bohater to w jego interpretacji maszyna obleczona ludzką skórą, niezniszczalny – fizycznie, psychicznie, etycznie i moralnie – monolit. A przy okazji facet świadomie wypaczający sens maksymy Thoreau, wedle której szacunek dla sprawiedliwości należy przedkładać nad kult prawa. Rodzaj faszysty, którego popkultura kocha na zabój.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu