Jean-Jacques Annaud nie miał ostatnio dobrej passy. Od czasu
"Wroga u bram", a więc od jedenastu lat nie stworzył filmu, który przyciągnąłby uwagę szerszej publiczności i przychylność krytyków. W
"Dwóch braciach" wchodził w buty speca od familijnej rozrywki, tworząc pastelową opowiastkę dla młodych widzów, a w komedii fantasy,
"Minorrr" ani nie bawił, ani nie poruszał. Po latach posuchy postanowił więc sięgnąć do tematyki, która na początku kariery zapewniła mu niespodziewanego Oscara i uznanie branży.
Tak jak w
"Białe i czarne w kolorze" również w
"Czarnym złocie" Annaud opowiada o militarnym starciu między Zachodem i Wschodem oraz zderzeniu tradycji i nowoczesności. Ale jego najnowszy film nie ma w sobie ani krztyny ironii, która czyniła
"Białe i czarne…" pyszną filmową ucztą, ani też intelektualnej wagi tamtego obrazu. Ma za to rozmach i widowiskowość. Nie o to wprawdzie chodziło autorowi
"Imienia róży", ale lepsze to niż naiwny esej, który próbuje nam rozpisywać.
Jesteśmy na progu XX stulecia, a Półwysep Arabski podzielony jest między zwaśnione plemiona. Wśród skłóconych przywódców najbardziej żarliwi w prowadzeniu sporów są emir Nesib (
Antonio Banderas) i sułtan Amar (
Mark Strong), którzy przez wiele lat toczyli wyniszczającą wojnę. Toczyli, bo oto zmęczeni ciągłym konfliktem podpisują pokój, na mocy którego oddzielający ich królestwa teren zwany "Żółtym Pasem" pozostanie ziemią niczyją, a dwaj synowie Amara w ramach zabezpieczenia umowy trafią na wychowanie do domu Nesiba. Lata mijają, synowie przeradzają się w krewkich i kochliwych młodzieniaszków. I tak żyliby sobie w spokoju, gdyby nie zachodnia cywilizacja. Kiedy amerykańscy lotnicy lądują na Żółtym Pasie i informują Nesiba o ukrytych pod nim złożach ropy, rozlew krwi wydaje się nieunikniony.
"Czy jest większe przekleństwo niż być biednym królem?" – pyta siebie emir grany przez
Antonio Banderasa, dodając, że Arab to kelner na bankiecie świata. Francuski reżyser spieszy mu z odpowiedzią: istnieje przekleństwo większe – bogactwo, które każe wyrzec się własnej tradycji i kultury, sprowadzając do sielskiego świata agresję i zło.
Annaud opowiada o Półwyspie Arabskim w tonie europejskiego dobrego wujka – z poczuciem wyższości, protekcjonalnością i zamiłowaniem do stereotypów. Portretując świat arabski, dokonuje uproszczeń – pokazuje kulturę prymitywnych ludzi, których człowiek Zachodu cywilizacyjnie rozwija, ale moralnie upadla. Reżyser
"Wroga u bram" sięga przy tym po archetypiczne wręcz postaci i sprawdzone narracyjne schematy – znajdziemy tu ślady "Romea i Julii" i bajkową opowieść o dobrym królu i jego złym przeciwniku gotowym za petrodolary przehandlować Koran.
Co gorsze, Francuz próbuje tę opowieść sprzedać jako metaforę współczesności, a jego film jest zawoalowanym głosem na temat wprowadzania demokracji w Azji Środkowej i paru innych regionach świata. Jako publicystyczny komentarz jego film wypada jednak mizernie, jest zbyt dosłowny i banalny, by powiedzieć coś ważnego na temat dzisiejszego świata. I choć
Annaud stara się skupiać naszą uwagę na politycznych wątkach, nie zaś na prostej przygodowo-miłosnej intrydze, to właśnie ta ostatnia ratuje film Francuza. O ile bowiem
Annaud-eseista okazuje się nudziarzem, o tyle wciąż jest to sprawny reżyser, a przygodowo-militarystyczne sekwencje mają odpowiednie tempo i rytm.
Polskie wydanie DVD jest – jak wskazuje przymiotnik – polskie, a więc skromne i pozbawione dodatkowych materiałów. Jedno, co w nim dobre, to wysokiej jakości obraz w formacie 16:9, w którym efektowne pejzaże filmowane przez
Jean-Marie Dreujou wyglądają naprawdę imponująco.