Barokowy przepych "Powrotu Batmana", dalekie echa "Davida Copperfielda", nihilistyczna rewolucja rodem z "Jokera" oraz szczypta rebelianckiej energii Dereka Jarmana. Jeśli przed premierą "Cruelli" – opowieści o najbardziej stylowej i zarazem najpodlejszej antagonistce z panteonu Walta Disneya – obstawialiście podobny zestaw reżyserskich inspiracji, gratuluję nieokiełznanej wyobraźni. Mnie chyba jej trochę zabrakło, dlatego w trakcie seansu co chwilę przecierałem oczy ze zdumienia. Film Craiga Gillespiego jest jak nabijany ćwiekami gorset, pętający grzeczne, disnejowskie ciało. Wstrzymajcie oddech.
Zaczyna się na jałowym biegu. W pewnym sensie, bo choć akcja pędzi jak szalona, nic nie zwiastuje stylistycznej wolty. Po krótkim i burzliwym romansie z publiczną edukacją, chadzająca własnymi ścieżkami małoletnia Estella wybiera się wraz z matką do Londynu. Podróż ku nowemu życiu kończy się jednak tragicznie – matka dziewczyny umiera, zaś bohaterka przybywa do stolicy bez złamanego centa i z głową pełną mrzonek o świecie mody. I właśnie tutaj, po dość bezpiecznym prologu, scenarzyści przestawiają zwrotnicę, a reżyser odpala fajerwerki. Z fotogenicznego rynsztoka, w którym Estella poznaje parę kompanów na śmierć i życie (fantastyczni Joel Fry i Paul Walter Hauser), a Guy Ritchie zbija piątkę z Karolem Dickensem, przenosimy się na salony niejakiej Baronowej (Emma Thompson) – kobiety, w której posągowym ciele oraz zadartej ku niebu głowie kotłują się duchy Anny Wintour i Marii Antoniny. No i się zaczyna: mrok i światło, punk rock i glamour, The Clash i Vogue, heist movie i "Diabeł ubiera się u Prady". Jasne, animowany oryginał również odcinał grubą kreską disnejowską tradycję, a z jaskrawych kontrastów (symbolizowanych zresztą przez czerń i biel gęstych włosów Cruelli) czynił fabularną strategię. Ale na pewno nie było w nim sceny, w którym zblazowana pani domu razi służącą paralizatorem.
Gillespie ma na koncie biografię łyżwiarki Tonyi Harding oraz serial "Wszystkie wcielenia Tary" o kobiecie cierpiącej na dysocjacyjne zaburzenia tożsamości. Nic więc dziwnego, że opowieść o niepohamowanej ambicji w dość karkołomny sposób zostaje spleciona z historią o rozszczepieniu jaźni. Pojedynek dwóch silnych kobiet wyznacza emocjonalną trajektorię filmu i pozwala widzowi nacieszyć się moralną racją głównej bohaterki, zanim rzeczywistość weźmie dziewczynę pod but, a Estellę zastąpi Cruella – genialna zbrodniarka oraz ponadczasowa ikona stylu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że decyzja, by uczynić z Cruelli represjonowaną osobowość Estelli, nie zawsze przynosi dobre efekty – jako że sporo mówi się tutaj o wychowaniu i społecznym determinizmie, podobne rozwiązanie wygląda raczej na przejaw scenariopisarskiego lenistwa (i jasne, zdaję sobie sprawę, że takie refleksje na temat disnejowskiego blockbustera to już komplement). Na szczęście, ilekroć zaczynamy powątpiewać w sens obranej przez twórców drogi, przez mrok ciągną nas za rękę wybitne aktorki. Emma Stone jest w tytułowej roli doskonała – w jej oku dostrzeżemy zawadiacki błysk, za jej zalotnym uśmiechem kryje się zimne okrucieństwo, zaś język ciała jest zwiastunem nieubłaganej transformacji. Z kolei Emma Thompson bawi się karykaturalną partią Baronowej tak, jakby musiała postawić sobie pomnik jedną rolą, a momenty dzikiej szarży kontrapunktuje zaskakującą powściągliwością. Obydwie są tak dobre, że zdarza im się nie tylko ratować tekst, ale i zamieniać go w coś szlachetnego – jak w scenie monologu Cruelli do nieżyjącej matki, w której aktorska interpretacja czyni z nieznośnego kiczu plastyczne, literackie tworzywo. Dawno nie widziałem zresztą blockbustera, w którym tyle uwagi ktoś poświęcałby twarzom – nerwowym tikom, mikroekspresjom, emocjom gwałtownym i pączkującym bez pośpiechu, pejzażom emocjonalnym odmalowanym jednym spojrzeniem, obliczu pracującemu zarówno w służbie komedii, jak i dramatu.
Magicy odpowiedzialni za scenografię, kostiumy i charakteryzację mogą już szykować oscarowe przemowy, a rozmach, z którym odwzorowano Londyn lat 70., może równać się jedynie pietyzmowi, z jakim wykonano szałowe kreacje. Akcja ma odpowiednie tempo, humor jest czarny jak smoła, a za brokatową fasadą kryje się mnóstwo ciekawych narracji. Jedna jest o dziewczynie ze społecznych nizin i jej klasowym awansie. Druga – o outsiderce rozpychającej się łokciami na wysyconym, zmonopolizowanym rynku. Trzecia – być może najciekawsza – o rewolucji, która musi pożreć własne dziecko. Bo "Cruella" to przede wszystkim opowieść o zderzeniu starego z nowym, konserwatywnego z liberalnym, o klinczu strażników porządku, bezpieczeństwa i szacownego obyczaju z apostołami zmiany, ekscesu i transgresji. Z tej perspektywy gatunkowy eklektyzm oraz stylistyczne szaleństwa czynią z filmu Gillespiego małą rewolucję w obrębie sprawdzonej, disnejowskiej formuły. Oglądajcie go jak najszybciej, zanim boxoffice'owy sukces zamieni niepokorną Cruellę w kurę znoszącą złote jajka oraz matkę chrzestną nowego, filmowego trendu.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu