Recenzja filmu

Cruella (2021)
Craig Gillespie
Artur Kaczmarski
Emma Stone
Emma Thompson

Okrucieństwo do przyjęcia

Film Craiga Gillespiego jest jak nabijany ćwiekami gorset, pętający grzeczne, disnejowskie ciało. Wstrzymajcie oddech. 
RECENZJA: "Cruella"
Barokowy przepych "Powrotu Batmana", dalekie echa "Davida Copperfielda", nihilistyczna rewolucja rodem z "Jokera" oraz szczypta rebelianckiej energii Dereka Jarmana. Jeśli przed premierą "Cruelli" – opowieści o najbardziej stylowej i zarazem najpodlejszej antagonistce z panteonu Walta Disneya – obstawialiście podobny zestaw reżyserskich inspiracji, gratuluję nieokiełznanej wyobraźni. Mnie chyba jej trochę zabrakło, dlatego w trakcie seansu co chwilę przecierałem oczy ze zdumienia. Film Craiga Gillespiego jest jak nabijany ćwiekami gorset, pętający grzeczne, disnejowskie ciało. Wstrzymajcie oddech. 

Zaczyna się na jałowym biegu. W pewnym sensie, bo choć akcja pędzi jak szalona, nic nie zwiastuje stylistycznej wolty. Po krótkim i burzliwym romansie z publiczną edukacją, chadzająca własnymi ścieżkami małoletnia Estella wybiera się wraz z matką do Londynu. Podróż ku nowemu życiu kończy się jednak tragicznie – matka dziewczyny umiera, zaś bohaterka przybywa do stolicy bez złamanego centa i z głową pełną mrzonek o świecie mody. I właśnie tutaj, po dość bezpiecznym prologu, scenarzyści przestawiają zwrotnicę, a reżyser odpala fajerwerki. Z fotogenicznego rynsztoka, w którym Estella poznaje parę kompanów na śmierć i życie (fantastyczni Joel Fry i Paul Walter Hauser), a Guy Ritchie zbija piątkę z Karolem Dickensem, przenosimy się na salony niejakiej Baronowej (Emma Thompson) – kobiety, w której posągowym ciele oraz zadartej ku niebu głowie kotłują się duchy Anny Wintour i Marii Antoniny. No i się zaczyna: mrok i światło, punk rock i glamour, The Clash i Vogue, heist movie i "Diabeł ubiera się u Prady". Jasne, animowany oryginał również odcinał grubą kreską disnejowską tradycję, a z jaskrawych kontrastów (symbolizowanych zresztą przez czerń i biel gęstych włosów Cruelli) czynił fabularną strategię. Ale na pewno nie było w nim sceny, w którym zblazowana pani domu razi służącą paralizatorem. 


Gillespie ma na koncie biografię łyżwiarki Tonyi Harding oraz serial "Wszystkie wcielenia Tary" o kobiecie cierpiącej na dysocjacyjne zaburzenia tożsamości. Nic więc dziwnego, że opowieść o niepohamowanej ambicji w dość karkołomny sposób zostaje spleciona z historią o rozszczepieniu jaźni. Pojedynek dwóch silnych kobiet wyznacza emocjonalną trajektorię filmu i pozwala widzowi nacieszyć się moralną racją głównej bohaterki, zanim rzeczywistość weźmie dziewczynę pod but, a Estellę zastąpi Cruella – genialna zbrodniarka oraz ponadczasowa ikona stylu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że decyzja, by uczynić z Cruelli represjonowaną osobowość Estelli, nie zawsze przynosi dobre efekty – jako że sporo mówi się tutaj o wychowaniu i społecznym determinizmie, podobne rozwiązanie wygląda raczej na przejaw scenariopisarskiego lenistwa (i jasne, zdaję sobie sprawę, że takie refleksje na temat disnejowskiego blockbustera to już komplement). Na szczęście, ilekroć zaczynamy powątpiewać w sens obranej przez twórców drogi, przez mrok ciągną nas za rękę wybitne aktorki. Emma Stone jest w tytułowej roli doskonała – w jej oku dostrzeżemy zawadiacki błysk, za jej zalotnym uśmiechem kryje się zimne okrucieństwo, zaś język ciała jest zwiastunem nieubłaganej transformacji. Z kolei Emma Thompson bawi się karykaturalną partią Baronowej tak, jakby musiała postawić sobie pomnik jedną rolą, a momenty dzikiej szarży kontrapunktuje zaskakującą powściągliwością. Obydwie są tak dobre, że zdarza im się nie tylko ratować tekst, ale i zamieniać go w coś szlachetnego – jak w scenie monologu Cruelli do nieżyjącej matki, w której aktorska interpretacja czyni z nieznośnego kiczu plastyczne, literackie tworzywo. Dawno nie widziałem zresztą blockbustera, w którym tyle uwagi ktoś poświęcałby twarzom – nerwowym tikom, mikroekspresjom, emocjom gwałtownym i pączkującym bez pośpiechu, pejzażom emocjonalnym odmalowanym jednym spojrzeniem, obliczu pracującemu zarówno w służbie komedii, jak i dramatu. 


Magicy odpowiedzialni za scenografię, kostiumy i charakteryzację mogą już szykować oscarowe przemowy, a rozmach, z którym odwzorowano Londyn lat 70., może równać się jedynie pietyzmowi, z jakim wykonano szałowe kreacje. Akcja ma odpowiednie tempo, humor jest czarny jak smoła, a za brokatową fasadą kryje się mnóstwo ciekawych narracji. Jedna jest o dziewczynie ze społecznych nizin i jej klasowym awansie. Druga – o outsiderce rozpychającej się łokciami na wysyconym, zmonopolizowanym rynku. Trzecia – być może najciekawsza – o rewolucji, która musi pożreć własne dziecko. Bo "Cruella" to przede wszystkim opowieść o zderzeniu starego z nowym, konserwatywnego z liberalnym, o klinczu strażników porządku, bezpieczeństwa i szacownego obyczaju z apostołami zmiany, ekscesu i transgresji. Z tej perspektywy gatunkowy eklektyzm oraz stylistyczne szaleństwa czynią z filmu Gillespiego małą rewolucję w obrębie sprawdzonej, disnejowskiej formuły. Oglądajcie go jak najszybciej, zanim boxoffice'owy sukces zamieni niepokorną Cruellę w kurę znoszącą złote jajka oraz matkę chrzestną nowego, filmowego trendu. 
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Cruella
Cruella. Postać okrutna, co każdy pamięta z filmu "101 dalmatyńczyków"... No bo jak można lubić kogoś,... czytaj więcej