Rowery. Bo to zawsze są rowery. Na okładkach broszur o rozrusznikach serca, ulotek o funkcjonowaniu z endoprotezą biodra, w kampaniach na rzecz aktywności po siedemdziesiątce. Dwoje uśmiechniętych staruszków przemierza na jednośladach alejkę jesiennego lasu. Błotniki chronią przed zachlapaniem ich stylowe spodnie i beżowe sweterki, zaraz wpadną do wnuków na sobotni obiad. Tyle, że w rzeczywistości starość nie przypomina zdjęć ze stocka. A przynajmniej polska starość.
O tym jest "Cisza nocna". O ludziach zepchniętych przez biedę, znieczulicę i stan zdrowia na boczny tor życia. Swoją obecnością przeszkadzają wszystkim. Dzieciom w odziedziczeniu mieszkania, państwu, gdy trzeba coś zrobić z bankrutującymi DPS-ami, szpitalom, gdzie z kolejną infekcją układu moczowego zajmują tak potrzebne łóżka. A umówmy się: wszyscy znają prognozy lekarzy.
W filmie Bartosza M. Kowalskiego syn Lucjana i jego ciężarna synowa też potrzebują przestrzeni do życia. Zanim dziecko przyjdzie na świat muszą zrobić remont mieszkania, zainwestować w wyprawkę, skupić się na codzienności. Stary ojciec trafia więc do domu opieki. Na jakiś czas. Tyle że Lucjan już nie ma czasu. – Jest nieźle, fajnie – powie, aby ugasić wyrzuty sumienia młodego. Chyba jeszcze sam nie zdaje sobie sprawy, że to "rozwiązanie" na stałe.
Kowalski z empatią, ale bez taryfy ulgowej, portretuje człowieka, do którego powoli dociera, że jest już niepotrzebny. W pierwszych dniach w zakładzie jest jak zabłąkany turysta. Z niechęcią wdaje się w rozmowę ze współlokatorem. Innych weteranów posępnej umieralni ogląda jak okazy z muzeum osobliwości. Z dystansem patrzy na kobietę, która wyje, kiedy ktoś chce przy niej usiąść, na faceta nękanego urojeniami prześladowczymi, na tę starszą panią, która codziennie, w płaszczu i z zapakowaną walizką siedzi na ławce czekając na dzieci mające ją zabrać do domu. Na całą "bandę" powykręcanych przez choroby starców. Aż pojawia się uporczywa myśl, która na przekór mechanizmom obronnym rodzi się w głowie Lucjana: "A może ja tu pasuję?".
"Cisza nocna" nie jest jednak realistycznym kinem społecznym. Reżyser łączy tu swoje odmienne doświadczenia. Zadebiutował przecież jednym z najmocniejszych filmów o przemocy, jakie oglądaliśmy w ostatniej dekadzie: ważnym, niedocenionym, z ducha wczesno-kieślowskim "Placem zabaw". Potem zaś zanurkował w wodzie, w której czuł się najbezpieczniej: w jego ukochanych horrorach. Zrobił dwie części "W lesie dziś nie zaśnie nikt" oraz "Ostatnią wieczerzę".
Nastał dobry czas dla tego artysty wykształconego we Francji, miłośnika kina gatunków, ale też uważnego obserwatora otaczających nas realiów. Horror okazuje się ostatnio istotnym językiem współczesności. U Julii Ducournau, Jordana Peele’a, Ariego Astera czy Coralie Fargeat konwencja ta staje się furtką do opowieści na tematy, od których na co dzień społeczeństwo odwraca wzrok. W końcu, jak mówił mi kiedyś w wywiadzie ojciec gatunku George Romero: "Horror pozwala porozumieć się z widzem i odważniej komentować świat. Bez tego stylu, dotykając naszych lęków, bałbym się banału".
"Cisza nocna" jest kinem zanurzonym w gatunku, ale prawdziwie autorskim. Kowalski czerpie pełnymi garściami z umowności, na którą pozwala mu konwencja. Nie uderza scenami upokorzeń bohaterów. Nie pokazuje pacjentów leżących we własnych fekaliach, worków stomijnych, grzyba na ścianach, opiekunek skoncentrowanych na krzyżówkach Jolkach zamiast na myciu podopiecznych. Stworzony przez scenografkę Natalię Gizę filmowy dom opieki, zlokalizowany w wiejskim dworku, istnieje poza czasem. Ma surrealistyczny rys. Stare tapety, dawne kredensy, prl-owski napis "Smacznego" nad okienkiem wydawania posiłków.
Jedna z głównych sal przypomina tu dworcową poczekalnię. Nie tylko dlatego, że zawsze siedzi w niej ta staruszka z walizką. Całe to miejsce jest poczekalnią - azylem dla ludzi, którzy już nie uczestniczą w życiu, ale złośliwy los nie chce zesłać im śmierci.
Nie ma tu siostry Ratched z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Ale brakuje również Indianina z jego zewem wolności. Czasem tylko zdarzają się seniorom nostalgiczne zrywy do minionych przyjemności. Zdarza się, że dyrektor placówki pozwoli im "troszeczkę się ponapijać" albo pielęgniarka za pięć dych pokaże biust.
Przede wszystkim jednak horror realizuje się w systematycznie prowadzonym wątku mierzenia się bohatera z potworem żyjącym w podziemiach domu opieki. Kim on jest? Czy to podświadomość miotanego wątpliwościami Lucjana? Przeżerająca jego mózg choroba otępienna? Śmierć? Bartosz M. Kowalski jest zbyt świadomym twórcą, aby odpowiadać na tak postawione pytania. Wystarczy, że mroczna przestrzeń coraz bardziej pochłania starego człowieka. Oddala od spraw bieżących, od bliskich, od ogrodu za oknem. Zamyka go w jego własnym świecie. Bo co mu zostało? Ukochana żona zmarła. Coraz więcej numerów telefonów z jego notatnika nie daje szans na odpowiedź. Mężczyzna jest świadomy choroby, która sprawia, że nie może już ufać nawet własnym zmysłom.
Bartosz M. Kowalski z bliska pokazuje proces powolnego odchodzenia. Prawdę tchną w tę opowieść wspaniali aktorzy, o których polskie kino zdążyło zapomnieć. Kreacja w "Ciszy nocnej" pozostanie testamentem i opus magnum Macieja Damięckiego. Na festiwalu w Gdyni Mateusz i Matylda, dzieci zmarłego aktora, odbierały nagrodę "za wybitny wkład artystyczny" ojca. Na ekranie towarzyszą mu m.in. Zdzisław Wardejn, Włodzimierz Press, Anna Nehrebecka. Dzięki nim na celuloidowej taśmie (karcie pamięci?) odcisnęła się dojmująca samotność, która tak często przychodzi do człowieka razem z wiekiem. Kowalski umie uważnie obserwować kolejne cegły w murze odgradzającym seniorów od rzeczywistości. Ich przenosiny do krainy własnego, rozsypującego się umysłu. Moment, w którym godzą się z losem. To zawsze oznacza koniec.
Starość jest też czasem, kiedy ciągle słyszy się swoje imię. Pielęgniarka powtarza je, żeby zbudować z pacjentem więź i łatwiej przekonać go do wzięcia leków. Inni pensjonariusze, bo nie mają pewności, czy ich współtowarzysz jeszcze coś słyszy. Współlokator w pokoju, aby sprawdzić, czy kolegi na dobre nie pożarła demencja. To wszystko jest w tym filmie. Ale przecież usilne powtarzanie "Lucjan" albo "Panie Lucjanie" od prawdziwej empatii dzieli długa droga. Zwykle już nie opłaca się jej przebywać.
Lucjan jest więc coraz bliżej złożenia broni przed monstrum z podziemi. Czy ktoś za nim zatęskni? Owszem. Pies Szekspir, który ciągle wyrywa się do ukochanego opiekuna. Świat byłby lepszy, gdyby te wierne psiska decydowały o kształcie naszego społeczeństwa. Ale tak nie jest. Więc trzeba opowiadać o nim w horrorach.