Media kreują dzisiaj cały świat. Tworzą normy, kierują uwagę ludzi w dowolnym kierunku, wskazują ten "właściwy" styl życia. Takie życie jest prostsze i na pozór wydaje się mieć jakiś cel. Nie wszyscy to akceptują, niektórzy wręcz starają się z tym walczyć. Kilka dekad temu byli ludzie, którzy, wydawać by się mogło, znajdowali się w podobnej sytuacji, z tym że ich przeciwnikiem był rząd i opinia publiczna. Ich sposobem na walkę było odrzucenie takich wartości i rozpoczęcie życia na bardziej prymitywnych zasadach, dlatego ci ludzie, których zaczęto nazywać hippisami, nosili długie włosy, lniane koszule, nie chcieli chodzić do szkół, ani korzystać z żadnych nienaturalnych dla nich urzędów. Główni bohaterowie filmu są właśnie współczesnymi hippisami. Co to oznacza oprócz tego, co już napisałem? O tym później.
Reżyserią oraz napisaniem scenariusza zajął się Matt Ross. Mimo że zajmuje się on raczej aktorstwem, to świetnie się odnajduje we wszystkich trzech rolach. Jest to drugi pełnometrażowy film w jego karierze po niezbyt dobrze przyjętym "28 pokoi hotelowych" i co ciekawe już za drugim podejściem udało mu się stworzyć naprawdę dobrą produkcję.
Oś fabuły jest prosta: Ben (Viggo Mortensen) i Leslie (Trin Miller), którzy są jak już wspomniałem współczesnymi hippisami wychowują szóstkę dzieci na działce znajdującej się z dala od cywilizacji. Dzieci uczone są przez rodziców, którzy przekazują im to, co uznają za praktyczne. Jeśli chcą się dowiedzieć czegoś więcej o świecie, muszą zaglądać do książek. Ich spokojne życie na odludziu zostaje przerwane, gdy Leslie umiera w skutek choroby. Jej ojciec Jack (Frank Lagella) obwinia o śmierć swojego zięcia i nie pozwala mu przyjechać na pogrzeb. Jednak Ben postanawia sprzeciwić się i razem z dziećmi przyjechać na uroczystość.
Matt Ross pokazuje nam tę rodzinę na zasadzie kontrastu. Ich przyjazd do miasta jest konfrontacją życia, które wybrali dla tej rodziny rodzice, z resztą świata. Odmienność wychowania bardzo łatwo daje się poznać, gdy przychodzi im rozmawiać z innymi ludźmi. Równie szybko okazuje się, jak bardzo nieprzystosowane są dzieci Bena do zwyczajnego życia. Z tego powodu oprócz śmierci matki właśnie to jest główną przyczyną dramatyzmu w tym filmie. Jednak reżyser nie chcę zostawiać widzów zapłakanych i wplata w ten film również bardziej komediowe spojrzenie na ich problemy z przystosowaniem się do świata czy nawet na śmierć matki.
Reżyser próbuje nam przekazać, ile racji mają tacy radykaliści jak Ben, który rzeczywiście uczy dzieci wiele pożytecznych rzeczy o świecie, o ich prawach, ale czy komuś jest potrzebna wiedza o tym, jak upolować jelenia za pomocą noża? Daje się on ponieść własnym poglądom, które wyglądają dobrze, ale tylko w teorii, ponieważ wystarczy spojrzeć na nie z praktycznego punktu widzenia, żeby dojrzeć nonsens w takim rozumowaniu. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby Ben nie próbował uczynić z tej teorii motta życiowego za wszelką cenę.
Film pokazuje nam, że najważniejsze jest to, żeby umieć żyć w świecie, który już istnieje, nie odrzucając go. Wszystkie skrajne poglądy, nawet jeśli mają wzniosłe idee, są złe, bo nie pozostawiają dostatecznie dużo wolności w działaniach. Zwłaszcza buntownicze ideologie, które tworząc swój własny świat, zamykają się na wszystko inne, co summa summarum oznacza, że oduczają się żyć w świecie, który chcieli zmienić, a to nie ma sensu. W nim będą żyły dzieci Bena i Leslie, gdy dorosną, więc nie można ich przed nim chronić, jakikolwiek by był. Jednak ta historia uświadamia nam również, jak ciężko jest wychować dzieci w zgodzie z własnymi poglądami nie szkodząc im.
Na zakończenie mogę tylko napisać, że jest to świetna, dobrze nakręcona opowieść, której ani pod względem założeń, ani pod względem wykonania nie można zbyt wiele zarzucić.