Wbrew temu, co mogłaby pomyśleć osoba niezorientowana, "Bronson" nie jest biografią aktora znanego z takich filmów, jak "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" czy "Życzenie śmierci". Choć, w pewnym
Wbrew temu, co mogłaby pomyśleć osoba niezorientowana, "Bronson" nie jest biografią aktora znanego z takich filmów, jak "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" czy "Życzenie śmierci". Choć, w pewnym sensie opowiada o "gwiazdorze", przynajmniej za takiego uważa się sam bohater historii. Mickey Peterson, znany również pod swym "bokserskim pseudonimem" Charlie Bronson to, jak dowiadujemy się z filmu, najsłynniejszy więzień w historii Wielkiej Brytanii. Za kratkami spędził 34 lata swojego życia, z czego 30 w samych izolatkach. Imponujący wynik, temu nikt nie zaprzeczy. A w czasach, gdy tak zwanym celebrytą może być praktycznie każdy, idea zdobycia popularności przy pomocy recydywy wcale nie brzmi tak absurdalnie.
Postać autentyczna, jednak stojący za kamerą Nicolas Winding Refn od realizmu trzyma się z daleka. Ekranowy Mickey aka Charlie to człowiek-mit, figura wyjęta jakby z kart komiksu. Jego motywacje są niejasne, czyny groteskowe, a stosunek do reszty społeczeństwa – otwarcie wrogi. Nihilista, buntownik, szaleniec i uosobienie pierwotnych instynktów w jednym. Resocjalizacja na niego nie działa, bo z więziennej celi uczynił swój dom (lub też, jak sam nas informuje spoza kadru – "pokój hotelowy"). Budziłby może grozę, gdyby nie to, że w swych poczynaniach jest nieodparcie zabawny. Wywrotowa natura jego życiowej drogi może być zarówno oznaką geniuszu, jak i nieprzystosowania na granicy upośledzenia umysłowego.
Refn gloryfikuje swego bohatera, uciekając w filmową zabawę, zamiast pokusić się o głębszą analizę. Peterson staje się Bronsonem, oddzielając się od przygnębiającej rzeczywistości dzielnic robotniczych, która to sceneria każdemu rodowitemu Anglikowi posłużyłaby za przyczynek do przyciężkiej dysputy socjologicznej. Ktoś porównał nawet obraz duńskiego reżysera do "Mechanicznej pomarańczy", i rzeczywiście - podobieństwa są uderzające. Mało tego, Refn otwarcie cytuje Kubricka, kokietując widza barokowym rozpasaniem, które uzewnętrznia się zarówno w warstwie wizualnej, jak i w ścieżce dźwiękowej, łączącej przaśny pop z muzyką operową. Diagnoza również jest identyczna, jak w przypadku historii Alexa i jego kumpli z Korova Milky Bar: w chorym, zdegenerowanym świecie, obywatel również musi być przestępcą.
Formalny eklektyzm i niesubordynacja pozwalają uczynić z Bronsona herosa ekranu, z własną oddaną "widownią" i życiową misją do spełnienia. O prawdziwym Mickeyu dowiemy się niewiele; dostajemy jedynie suche fakty, podane jakby od niechcenia. Czy jest zwykłym socjopatą, który nie jest w stanie współistnieć w ramach społeczeństwa? Zapewne tak. Jego postawa w ujęciu twórcy "Pushera" jednak wręcz imponuje. Brawurowo odegrany przez Toma Hardy'ego opryszek i zabijaka jawi się jako poetyckie uosobienie anarchii i chaosu. Jakkolwiek by patrzeć, to jemu kibicujemy i to on zdaje się jedyną normalną osobą spośród wszystkich zapełniających ekran. Nie uznaje wszak żadnych wartości, bo gdy przyjrzeć im się z bliska, staje się jasne, że na uznanie nie zasługują.