Recenzja filmu

Brides of Blood (1968)
Eddie Romero
Gerardo de Leon
Beverly Powers
Bruno Punzalan

Monstrualne libido z Krwawej Wyspy

Eddie Romero nigdy nie dawał złudzeń, że jego horrory aspirują do klasy A czy choćby B. Są produkcjami kina Z pełną gębą, a "Brides of blood" to najlepszy z najgorszych filmów Romero.
Eddie Romero znany jest głównie jako król kiczu, ale na rodzimych Filipinach ma także drugie oblicze - reżysera zaangażowanego w sprawy społeczne i jednej z najwybitniejszych postaci filipińskiej kinematografii. Jego najsłynniejszymi produkcjami w tamtym rejonie nie są niskobudżetowe horrory, lecz "Ganito Kami Noon, Paano Kayo Ngayon?" i serial "Noli Me Tangere" - obydwa poruszające temat kolonizacji Filipin przez Hiszpanów. Ta podwójna wrażliwość odbija się zakamuflowaną osmozą twórczości refleksyjnej i czysto rozrywkowej. Na pierwszy rzut oka trudno w to uwierzyć, ale "Brides of blood" ma drugie (choć przesadziłbym, twierdząc, że głębokie) dno.

Kontekst powstawania filmu jest standardowy dla Romera (znany wcześniej z chociażby "The Twilight People") - zaproszenie garstki amerykańskich aktorów na Filipiny i otoczenie ich statystami udającymi dzikie plemię. Tym razem mamy do czynienie z trójką przybyszów, którzy z różnych powodów obierają kurs na Krwawą Wyspę (z taką nazwą trudno liczyć na rozwój turystyki...). Paul Henderson jest doktorem pragnącym zbadać florę i faunę terytoriów niegdyś używanych do prób nuklearnych, jego żona Carla skupia się głównie na ładnym wyglądzie i podrywaniu kogo popadnie, a Jim Farrell jest członkiem pewnego rodzaju organizacji pozarządowej, która wspiera obywateli krajów trzeciego świata. Pomoc, jaką niesie ogranicza się jednak do odczytywania planów konstrukcji systemu nawadniania i poganiania lokalnej populacji przy budowie (czyli polska szkoła budowlanki).

Scenariusz układa się w typową wyspiarską intrygę - pozorna sielanka szybko zostaje zakłócona przez podejrzane zachowanie tubylców i mrożące krew w żyłach legendy, które okazują się prawdziwe. Gdy już wszelkie wątpliwości zostają rozwiane, a życia bohaterów filmu są w niebezpieczeństwie, okazuje się, że nie ma żadnego sposobu wydostania się z wyspy. Każdy już to widział w "Wyspie doktora Moreau" czy nawet w "Scooby-Doo". Ogólny zarys jest mało oryginalny, ale pomiędzy schematami znalazło się miejsce na nieoczywistą intrygę. Fabuła kręci się wokół sterroryzowanej wioski pracującej na rzecz zaspokojenia seksualnych potrzeb odrażającego monstrum, które po osiągnięciu satysfakcji rozdziera swoje flamy na strzępy. Pomimo niewielkiej dawki ekranowej nagości, film aż kipi od seksualnego napięcia i właśnie w tym dopatruję się jego najciekawszej warstwy.

Terror doświadczany przez mieszkańców Krwawej Wyspy nie wynika z lęku przed śmiercią, lecz z obaw przed przymusem seksualnej abstynencji. Lokalna społeczność przystała na układ gwarantujący jej przeżycie, ale w zamian ofiarowuje kolejne kobiety na rzecz ulżenia libido dziwnego stwora. Doskonale się to wpisuje w psychoanalityczny pogląd o popędach, a monstrum jest klasycznym przypadkiem nerwicy wywołanej konfliktem eros (energii seksualnej) i tanatos (energii destrukcyjnej). Potwór nie musi jednak odczuwać wyrzutów sumienia, nie musi tworzyć akceptowalnej społecznie sublimacji swojego pożądania, jego chuć ustala granice nowej normy powszechnej. Jedni spostrzegą wyłącznie koszmary kostium i śmieszne czerwone oczka, ale każdy, dla kogo obejrzenie "Brides of blood" nie będzie tłem do jedzenia czipsów dostrzeże z jak interesującym horrorowym antagonistą ma do czynienia.

Mimo że mutant wizualnie wypada fatalnie, efekty specjalne i charakteryzacja są nieco lepsze niż w śmiesznym (choć o pięć lat młodszym) "The Twilight People". Świetnie wypadają zwłaszcza ujęcia w dżungli i ożywające, wygłodniałe drzewa (podobna sceneria pojawiła się w jednym z odcinków "Thundercats", ciekawe, czy to przypadek, czy inspiracja filmem Romero). Wyobrażanie sobie czy wręcz wmawianie nastroju grozy nie jest tu konieczne (jak to często bywa w tego rodzaju filmach), można go odczuć w sposób naturalny. Zaskakuje nie tylko niezła strona wizualna "Brides of blood", ale także solidnie grający aktorzy (zwłaszcza John Ashley i Kent Taylor). Beverly Powers wprawdzie bardziej gra aktorkę niż swoją postać, ale jej promiskuityzm doskonale wpisuje się w temat filmu i jest w nim jedynym elementem humorystycznym, przez co amatorski warsztat dodaje aktorce uroku. Największym zaskoczeniem jest jednak solidna gra filipińskich aktorów, którzy nawet w odległym planie nie trącą żenującą amatorszczyzną. Szczególnie dobrze wypada gospodarz wyspy odgrywany przez Mario Montenegro - nadwornego herosa kostiumowych filmów filipińskiej produkcji.

Film kończy się przydługą sceną taneczno-erotycznego rytuału, która mogłaby wydawać się pozbawiona sensu, ale faktycznie symbolizuje przywrócenie seksualnej równowagi na Krwawej Wyspie. W moim odczuciu "Brides of Blood" jest świetną, dobrze opowiedzianą i niebanalną historia, którą fani starych horrorów i exploitation obowiązkowo powinni przyswoić.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?