Życzyłbym Barbarze Białowąs, żeby dziesiąta z Muz odwzajemniła jej uczucie. W przeciwnym razie reżyserka będzie "uwodzić" nas dalej. Z równie mizernym skutkiem.
Miłość, również ta do kina, bywa ślepa. "Big Love" to film nakręcony z potrzeby serca (żeby nie powiedzieć – w afekcie), a jednak zrealizowany tak nieudolnie, że ani nie przyśpiesza pulsu, ani nie rozmiękcza nóg. Życzyłbym Barbarze Białowąs, żeby dziesiąta z Muz odwzajemniła jej uczucie. W przeciwnym razie reżyserka będzie "uwodzić" nas dalej. Z równie mizernym skutkiem.
Nie wiem, od czego zacząć. Jeśli od realizacyjnych pryncypiów, czyli aktorstwa, reżyserii, zdjęć i montażu, to nie starczy czasu. Jeśli od scenariuszowych i konstrukcyjnych detali, logiki wydarzeń i zachowań bohaterów, zabraknie miejsca. Jeśli od pisanych wielką literą abstrakcji, o których w promującej film piosence śpiewa Ada Szulc, to sami najlepiej ocenicie szerokość horyzontów reżyserki. W dobie ustawicznie podnoszonych głosów o renesansie polskiego kina "Big Love" jawi się jako potwór z szafy (albo, z racji gatunkowej orientacji utworu, spod łóżka) – film zanurzony w przeszłości, o której wolelibyśmy zapomnieć. Opowiedziany językiem, którym wstyd już opowiadać, prawiący banały, których nie sposób już słuchać. Stawiający w centrum nie bohaterów, ale jakieś koszmarne klisze z prasy młodzieżowej, i to tej z czasów raczkującej demokracji.
Część fabuły opowiedziana jest już w tytule, reszty dowiecie się z plakatu – tyle że drapieżny wzrok spoglądającej zeń bohaterki to fałszywy trop. Z początku to On, dwudziestotrzyletni Maciek, jest mroczny i pociągający, Ona zaś, szesnastoletnia Emilka – posłuszna i nieopierzona. Zanim role się odwrócą, a ekranowa miłość osiągnie punkt wrzenia, mamy love story jak z piosenki Myslovitz: szaloną jazdę od prawego do lewego po wiejskich drogach, wodne szaleństwa przy świetle księżyca, szczeniacki wandalizm na blokowiskach i seks rodem z listów do "Bravo".
Zanurzona w telewizji śniadaniowej i programach interwencyjnych wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Podrzuca reżyserce kolejne pomysły. Czego tutaj nie ma: wizja lokalna i rockowe koncerty, psycholog-mędrzec i więzień-szaleniec, studio tatuażu i instytut biochemii, pistolet z tłumikiem i usta z błyszczykiem. Wątki zaczynają się i za chwilę zostają urwane, postaci są wprowadzone, by już w kolejnej scenie stracić na znaczeniu. Ekspozycja nie istnieje, zawiązanie akcji łatwo przegapić – konia z rzędem temu, kto będzie w stanie choć pobieżnie zrekonstruować istotne dla psychologicznej warstwy filmu losy Maćka do momentu poznania Emilki.
Wcielająca się w nastolatkę Aleksandra Hamkało (któż rozpozna w niej rezolutną dziewczynkę ze świetnego filmu Jarosława Marszewskiego"Jutro będzie niebo"?) ma urodę licealistki i temperament wampa. Kamera ją uwielbia, co wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z jej powierzchownością. Aktorka, wyrażająca się w filmie z manierą, która zapewne podzieli publiczność, ma potencjał, by wyartykułować potrzeby zagubionej dziewczyny – te seksualne i te duchowe. Cały wysiłek idzie jednak na marne, gdyż postać, która została dla niej napisana, jest płaska jak kartka papieru.
Antoni Pawlicki wydaje się o klasę gorszy. Po pierwsze, do swojej roli nie pasuje fizycznie. Kiedyś Sławomir Fabicki obsadził go w roli chłopaka z problemami w "Z odzysku", ale to było inne kino. Potem zaczął coraz częściej grywać dziarskich skautów, ganiających po międzywojennych uliczkach z torbą zaciągniętą "na szagę". Białowąs zaś nie wykonała żadnej pracy, by ułatwić mu powrót do emploi bad boya.
Po drugie, ma młody aktor problemy z wyczuciem filmowej konwencji, czemu trudno się dziwić, bo takowa nie istnieje. I o ile Hamkało próbuje ukręcić z piasku bicz i jakoś swoją bohaterkę pogłębić, Pawlicki nieświadomie zwraca się w stronę autopastiszu. Swoją postać "ogrywa" dwiema minami i dwoma stylami: albo zbity pies, oczy jak pięciozłotówki, miękki głos i pochylona głowa, albo skóra, fura i zaciśnięte pięści. Nic dziwnego, że w ekranową chemię między bohaterami trzeba wierzyć na słowo.
Podobny dysonans wprowadzają sceny erotyczne. Filmowy seks jest nudny, bo ma tylko dwa oblicza, wyznaczające granicę inscenizacyjnych umiejętności reżyserki: albo ars erotica na pełnych zbliżeniach, w skąpanych słońcem kadrach i z tylną projekcją w gratisie, albo podglądactwo "zza węgła" stylizowane na społeczny realizm. Ponadto, mamy tu trzy stopnie upodlenia bohaterki, za które jakaś publicystyczna ultraprawica mogłaby dorzucić pewnie i ze dwie "gwiazdki" (pocałunek lesbijski, seks grupowy i – nie ma zmiłuj – marnotrawstwo polskiej wódki) oraz tezę (chyba antymieszczańską, ale nie jestem pewien), którą ciężko znieść na trzeźwo: otóż love, nawet to biggest, kończy się tam, gdzie zaczyna się life.
Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by "wyluzował", jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia. Białowąs chciałaby asekurancko unieważnić wszystko, co widzieliśmy, wziąć swój film w cudzysłów zbawiennej ironii. Poniewczasie. Nie zapomnimy o Emilce i Maćku. Taka miłość zdarza się raz na całe życie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu