I jeszcze jeden i jeszcze raz... Znowu całemu światu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Tym razem jest to gigantyczna asteroida (jej drobne odłamki niszczą całe wielkie metropolie) zbliżająca
I jeszcze jeden i jeszcze raz... Znowu całemu światu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Tym razem jest to gigantyczna asteroida (jej drobne odłamki niszczą całe wielkie metropolie) zbliżająca się do naszej ukochanej planety, która niechybnie się z nią zderzy powodując niewyobrażalne zniszczenia. Ale kochani, spokojnie, bez paniki. Wyślemy w kosmos grupę dzielnych Amerykanów, specjalizujących się w wydobyciu ropy naftowej i wszystko będzie cacy. Naszkicowana powyżej sytuacja stanowi punkt wyjścia dla kosztownej produkcji wyreżyserowanej przez Michaela Baya, który zanim zabrał się za "Armageddon", zaistniał w świecie filmowym kręcąc dwa bardzo udane filmy – trzymającą w napięciu "Twierdzę" i przebojową komedię sensacyjną "Bad Boys". Niestety, powiedzmy to już teraz: "Armageddon" jest filmem znacznie gorszym. Głównym bohaterem jest gburowaty, mający problemy z córką (jak zwykle urocza Liv Tyler) Harry Stamper (Bruce Willis), szef wspomnianej powyżej grupy, której zadaniem jest wykonanie w asteroidzie odwiertu, w którym należy umieścić potężny ładunek wybuchowy w celu rozerwania wrednej bryły na pół i zmiany trajektorii jej lotu. Trzeba wysłać właśnie tę grupę – niemającą pojęcia o lotach w kosmos, bo zwykli astronauci sobie z tym nie poradzą. Widz musi łyknąć tę szytą nieco grubymi nićmi logikę, bo inaczej nie byłoby w ogóle filmu. Zespół Harry'ego przechodzi szybki (bardzo szybki, wszak trzeba ratować świat!) astronautyczny trening, tak żeby ludzie wiedzieli mniej więcej, z czym to się je i zaczyna się zabawa. W dwóch wahadłowcach – "Freedom" oraz "Independence" – "Wolność" i "Niepodległość" (jakżeby mogło być inaczej) nasi bohaterowie ruszają do akcji. Inteligentnie zrobione podniosłe sceny, dozowane dyskretnie i w odpowiednich momentach, mogą się podobać i podnosić wartość każdej produkcji, ale w "Armageddonie" pokazano jak nie należy tego robić. Ilość nachalnego napuszenia jest wprost proporcjonalna do wielkości pędzącej w kierunku Ziemi asteroidy. Sekwencja po sekwencji "ujęcie po ujęciu - po prostu nie do wytrzymania! Zaserwowano nam również pokaz typowych, stuprocentowo hollywoodzkich "niemożliwości", które jednak udaje się wykonać. Proszę mnie dobrze zrozumieć - nic nie mam przeciwko "niemożliwościom" w kinie, ale w filmach poważnych (a do takich pretenduje omawiany "Armageddon") cień realizmu powinien zostać zachowany, bo w przeciwnym wypadku całość traci resztki wiarygodności. Mnie osobiście w niektórych momentach filmu, nie zdradzę jakich by nie psuć niespodzianki tym, którzy tego filmu nie widzieli, szczęka opadała, a wnętrzności targał pusty śmiech. Z psychologią wiodących postaci tez nie jest najlepiej – są schematyczne, mało prawdziwe, a końcowa przemiana Stampera wydaje mi się jakaś taka wymuszona, cukierkowa. Dość już nazrzędziłem, teraz przejdźmy do pozytywów. Największy nazywa się Lev Andropov, w którego zgrabnie wcielił się Peter Stormare (wcześniej wystąpił m.in. w filmach "Kod Merkury" i "Big Lebowski") – pozytywnie zakręcony rosyjski kosmonauta, który niejeden raz ratuje naszych bohaterów z opresji. Dla tej właśnie postaci warto obejrzeć "Armageddon". Lev to indywiduum, jakich mało. Bohaterów filmowych takich jak on szybko się nie zapomina. Na pewno też pochwalić trzeba speców od efektów specjalnych – manewry wahadłowców w roju meteorytów robią duże wrażenie. Ponadto film, trzeba przyznać, że dość skutecznie, promowała piosenka zespołu "Aerosmith", która w mgnieniu oka stała się przebojem, co również należy zaliczyć w poczet plusów filmu Baya. Jeśli widz ma ochotę obejrzeć coś lekkiego, prostego i nieprawdopodobnego i zgodzi się przy tym na typowe amerykańskie "kwiatki", do których twórcy zza oceanu mają słabość, to "Armageddonu" wcale nie ogląda się źle. Czas szybko płynie, a człowiek się nie stresuje. Jednak problem tkwi w tym, że tenże człowiek zgodnie z założeniami twórców filmu miał się trochę postresować, gdyż "Armageddon" miał mocno podnosić adrenalinę. Tego zamysłu nie udało się zrealizować, stąd mój poniższy werdykt jest taki a nie inny.